piątek, 28 sierpnia 2015

Odtrutka

Chciałam zrobić z uchodźcami, których spotkałam w Belgradzie rozmowy o ich marzeniach. Robiłam to wcześniej  w ośrodku w Kurdystanie czy ze sprzedawcami kebabów w Warszawie (którzy są jednakowoż migrantami a nie uchodźcami, tak na marginesie).

Nie był to zbyt mądry pomysł. Praktycznie u wszystkich tęsknoty takie same:

wolna Syria (Afganistan, Irak), 

bezpieczna droga do Niemiec (Belgi, Wielkiej Brytanii), 

sen. 

Nie chciałabym by moi rozmówcy zlali się w jedną masę bo przecież każdy jest na swój sposób inny. 

I nie chcę dorzucać kolejnego kamyczka do smutnego ogródka. Wiadomo, że marzenie o końcu wojny się prędko nie spełni. A i w Niemczech czeka ich wiele ale raczej nie spokojny sen. 

Więc albo wpadam w panikę albo mam ochotę się odciąć i sama wyemigrować gdzieś gdzie te problemy mnie nie dosięgną. Na marsjańskie kratery? Do szafy z nadzieją, że w końcu wyłoni się jakaś Narnia? Whatever. 
Podobne odczucia ma chyba wiele osób - można popaść w depresję, wrogość albo obojętność. A przecież stoimy przed gigantycznym wyzwaniem i żadna z tych opcji nie jest wskazana. 


Dlatego w tym koszmarze mocno chwytam się maleńkich promyczków :

  • Twarzy Serbki, która chodziła i bawiła się z uchodźczymi dzieciakami w parku. Z bańkami, gumą do skakania i kredą.
  • Informacji o dobrych praktykach wielokulturowej edukacji z niemieckiej prasy. Zwłaszcza słów, że "(...) W Niemczech pojawia się coraz więcej środowisk, które stawiają na edukację, a w tragedii uchodźstwa widzą ogromną szansę dla Niemiec (...)"
  • Wspomnienia czułości z jaką syryjscy mężczyźni zajmowali się Rochem
  • Apelu polskich imigrantów do Ewy Kopacz o zaangażowanie się w sprawę uchodźców
  • Kawy i teatru - Na jesieni Strefa WolnoSłowa  i Teatr Powszechny otwierają nowe miejsce. Jak sami piszą: "(...) Kawiarnię i przestrzeń warsztatową prawdziwie powszechną, dla młodych, starszych, tych stąd i z daleka! Będą warsztaty, spektakle, spotkania, debaty, dyskusje, projekcje filmów, dobra kawa, wino i coś na ząb, czyli od jesieni można przychodzić do nas rano i siedzieć do późnej nocy! (...)". Strefa to teatr, który od lat integruje migrantów, uchodźców i Polaków w przepięknych, ważnych spektaklach, więc i STÓŁ POWSZECHNY będzie na pewno pretekstem do dobrych spotkań.
  • A jak już jesteśmy przy kawie to czy wiecie, że w Wiedniu działa Magdas Hotel, który zatrudnia uchodźców?
  • Rowerów bo rowery dostają uchodźcy w ramach prześwietnego projektu Bike Project. Po co? A no bo ograniczona mobilność jest obok braku umiejętności językowych jedną z największych barier dla integracji i podjęcia pracy
  • Słów mojej znajomej, gdy opisywałam na facebooku sytuację jak uchodźcy mokną na deszczu a żaden hostel nie chce ich przyjąć bo miałby do czynienia z policją:
"(...) No większość hosteli, w których byłam, przyjmowała akurat Syryjczyków. Czyt. tylko Syryjczyków. Hostel, który jeszcze rok temu był backpackerskim przybytkiem dzisiaj jest przystanią dla uchodźców. Większość nawet nie otwierała drzwi tylko krzyczeli z okna, że są pełni. Żeby nikomu nie pokazywać co i jak. Właścicielka naszego jednak nic sobie z tego nie robiła. Była nasza trójka i sami Syryjczycy. Mówili, że śpią w parku, a raz na kilka dni w hostelu, żeby się porządnie wyspać, umyć, zrobić pranie. Myśle,że wszystko rozbijało się o łapówki albo inne układy. Też tak sobie myślę, że ludzie to taki gatunek, że zawsze znajdzie drogę, żeby drugiemu człowiekowi pomóc."


A po więcej nowin (nie zawsze pozytywnych) zachęcam do odwiedzenia CHLEBEM I SOLĄ

czwartek, 20 sierpnia 2015

Belgrad, deszcz i uchodźcy

Belgrad, potwornie leje. Na chodnikach siedzą uchodźcy i dosłownie nie mają gdzie pójść. Hostele na dzień dobry pytają o narodowość i uchodźców nie wpuszczają. Nie patrzą na kasę. Chodzi o papiery. Codziennie rano są naloty policji i za ugoszczenie uchodźcy można pójść siedzieć. Jakiś niewyobrażalny koszmar, że w XXI wieku pomoc człowiekowi, który moknie i marznie jest nielegalna. 
Tak na prawdę to trudno dziwić się pracownikom hoteli. Nikt nie chce pójść siedzieć. Prawo nie ugaszczania nielegalnych uchodźców funkcjonuje od dawna ale przestrzegane jest od kilku tygodni. I wszystkim (z którymi o tym rozmawialiśmy) jest przykro, że ci ludzie marzną. ale nie bardzo wiadomo co zrobić.
Najbardziej mokną w nocy, w dzień można się schować do knajpy. Mają pieniądze aby coś zamówić, bo ucieczka bardzo dużo kosztuje. Nie każdy może sobie na nią pozwolić. Mają pieniądze i kondycję bo przecież mnóstwo kilometrów musieli przejść na własnych nogach. Są wśród nich i dzieciaki, więc nie wiem jak one sobie radziły. Gdyby byli sportowcami wszyscy by ich dopingowali a tu się okazuje, że nie mają na dzień dobry równych praw w tak prostej sprawie jak nocleg. 
Więc śpią w parku. Niektórzy mają namioty, inni nie. 


Nie bardzo mamy pomysł jak pomóc, trójka przyjezdnych z dzieckiem. Belgrad znamy równie kiepsko jak oni. Większość zna angielski. W końcu są tu adwokaci, inżynierzy, 


tkacze dywanów, lekarze... 


Jedyne co przychodzi nam do głowy to odwiedzić w ich sprawie tutejszy ośrodek azylancki ( namiar dostaliśmy od prezesa Ocalenie- wieelkie dzięki!!!), który chyba średnio działa bo mają niezaktualizowany adres na stronie i Monika i Iwo dziś jechali bez sensu), zrobić warsztaty i pokazy filmów dla dzieci. No i słuchać. "Przeszliśmy tak wiele, mamy tyle do opowiedzenia! Tylko, że tutaj traktują nas jak powietrze" - powiedziała dziś Haura, matka dwójki dzieciaków trochę starszych od Rocha. Chętnie mówią o tym co przeszli. Robią zdjęcia, zapiski. Najfajniejsze jest, że mnóstwo żartów jest w tych opowieściach "Ale będziemy mieli gigantyczne stopy, jak już dojdziemy do Niemiec!". 
"Wszystko da się przejść jeśli można o tym opowiedzieć" - powiedziała Karen Blixien i miała rację, nie? 


Spędziliśmy z nimi urodziny Rocha. Od jednej z najfajniejszych cioć dostaliśmy takie życzenia:

"Roszku! Niech ten świat zachwyca. Niech ma smaków milion i miliony barw. Oglądaj go wszystkimi oczami- od zapachu po kształt. Rączkami,stopami, jęzorkiem, czy co tam masz pod ręką.To jest dobry świat ,na którym potrzeba wielu dobrych,silnych ludzi. Rośnij więc Cudzie i bądź zdrowy i szczęśliwy. Ściskamy Cię z wielkim zapałem!"


Oby się te życzenia spełniły Roszku. Choć dzisiaj mi smutno i świat średnio zachwyca.

wtorek, 18 sierpnia 2015

Campeni

Mieliśmy pojechać na ekologiczny festiwal w Rosa Montana ale kiedy już dojeżdżaliśmy... Tak piękne widoki były za oknem, że po prostu wysiedliśmy. I znaleźliśmy się w Campeni. "Hop, hop dzieci!" chodziliśmy jak te głupki po naszym nowym miasteczku aż natchnęło nas by pójść do cerkwi. "Cyganie? Mamy 6 000 romskich parafian a takie warsztaty są tu bardzo potrzebne"- powiedział batiuszka. Co za miły batiuszka! Zadzwonił po romskiego bossa i znaleźliśmy się wśród całkiem nowej i baaaaaaaaardzo miłej grupy. Na razie się po prostu zapoznajemy a w przyszłych latach chcemy wracać z nowymi projektami, tak jak do Sorok. Takie jest ogólnie założenie tego wyjazdu. Znaleźć nowe osady, robić w nich długotrwałą pracę, poznać specyfikę rozmaitych grup a potem te doświadczenia przenieść na grunt Polski.

 fot. Iwo Kondefer



 fot. Monika Matusiak



środa, 12 sierpnia 2015

Baju baj Soroki

Nasze kochane Liwka, Olga i Kaja wróciły już do Polski a i nam trzeba jechać dalej. 

Bez żalu zostawiamy:
- hotel co się okazał miejscem erotycznych schadzek (nie dla nas, więc nasz grzeczne a chorowite prowadzenie się powodowało konsternację u pań w recepcji)
- szpital paskudny i oldskulowe karetki
- upał (o żebyśmy się nie przeliczyli, że upały to tylko w Sorokach)
- duszne marszrutki
i
- brak choćby jednej dobrej knajpy z żarciem (no dobra jedna jest ale ile dni można jeść barszcz?)


będziemy tęsknić za;
- dziatkami słodkimi jak mirabelki
"Myśmy dla was niespodziankę z drzew i krzaków zebrali"




fot. Iwo Kondefer


- za dziaduszkiem


fot. Iwo Kondefer
- za babuszką


fot. Bartek Jędrzejewski
- i ciotką Luizą



fot. Małyszka
- Za wieczorynkami


Na koniec zrobiliśmy pokaz zdjęć z całego okresu jak trwa projekt, czyli z trzech lat. Zeszło się pół osiedla. Nagle podszedł do nas jakiś mężczyzna:
- Moja mama chce zobaczyć zdjęcia
- To niech tutaj przyjdzie!
- Umarła przed rokiem i widziałem ją dopiero teraz od tak dawna. Nie mam jej żadnego zdjęcia... Moglibyście mi je dać na fleszce?







- Za absurdem, którego więcej niż kurzu
Ostatniego dnia idę sobie wczoraj na warsztaty, patrzę a na głównej ulicy cygańskiej góry taki tłok, że nie da się przejść. O ile dobrze zrozumiałam, bo wszyscy byli strasznie przejęci i tłumaczyli dość chaotycznie to chłopak z biedniejszego domu porwał dziewuszkę z bogatszego. Zgodnie z tradycją jeśli nie odda jej przed rankiem to powinno odbyć się wesele... Wszyscy krzyczeli, kobiety płakały, jakaś (chyba ciotka porwanej) rwała włosy z głowy. Nagle z postawionego nieopodal samochodu rozległo się przeraźliwe głośne dźwięki 5 symfonii Beethowena. To właściciel auta postanowił zrobić dowcip i dać odpowiednie tło muzyczne do rozdzierających scen...

- a Roszek będzie tęsknił za Germanem



Kiedy przyjechaliśmy po raz pierwszy German nie miał jeszcze skończonych dwóch tygodni a Rocha nawet nie było w planach. 


Jeszcze raz bardzo dziękujemy za wasze ciepłe słowa i rady, gdy co poniektórzy zaniemogli
za zaufanie i wsparcie.



sobota, 8 sierpnia 2015

Dobranocka

Ostatnio (jeszcze przed chorobą) nakręciliśmy z uczestnikami zajęć ich własne dobranocki. Najbardziej chcieli tworzyć nie historie tylko po prostu śpiewać i tańczyć. A potem... Wiecie co to była za radość zobaczyć się na wielkim ekranie? Nawet dorośli się wkręcili - gwizdali, klaskali i prawie podnosili się do tańca. "Ale zdolne mamy dzieciaki, nie?" - cieszyła się ciotka Luiza. A Rima, która w tym roku wyjątkowo mało chętnie uczestniczyła w zajęciach bo wolała rozmowy z absztyfikantami, łaskawie stwierdziła, że nagra nam coś po angielsku. ''Wstawcie to na yotuba!'' zażądała. No to wstawiamy:




piątek, 7 sierpnia 2015

Bywało lepiej

Rachunek
Cała ekipa CzujCzuja jadła arbuza. Zatruło się 70%. Ile osób wciąż trzyma się rześko zważywszy, że jest nas siedem osób?

     Nie mogę patrzeć na arbuzy. Wciąż sentymentem darzę jabłka.

no więc tak, do dupy raczej
Wieczór zapowiadał się dobrze. Poszliśmy z kinem do dzieciaków, i w gości i mieliśmy tyyyle planów...
A potem przyszła noc niełaskawa. I różne bardzo przykre objawy skończyły się wezwaniem karetki. W szpitalu byłoby nawet interesująco (lekarze i pielęgniarki tacy piękni i zaangażowani, i co nowy to ciekawszy od poprzedniego) ale patrzenie jak z bólu cierpią bliscy nie ma w sobie nic fajnego. Co niektórzy zostaną w tym sowieckim przybytku aż do poniedziałku. Reszta (która pozostała w hotelu) nie ma się o wiele lepiej. Zdrowi (czyli ja i Monika) biegają donosić wodę, kompresy i buziaki (tu specjalistą jest Roch).
Więc na razie zawieszamy warsztaty, kino, cuda wianki.

Zmartwienie pani Walentiny
Tym razem nie śpimy na cygańskiej górze ni w akademiku tylko w hotelu. Całe szczęście bo przynajmniej nikomu nie robimy kłopotu naszym lazaretem. 
W odróżnieniu od szpitala owa gościenica powstała już chyba po rozpadzie ZSRR.
W odróżnieniu od szpitala, pracujące tu panie zdają się szczerze nie lubić swojej pracy. 
My zaś jesteśmy wyjątkowo irytujący- począwszy od tego, że w ogóle jesteśmy (innych gości ni widu ni słychu). Bo przecież...


Temperatura sprawia, że miasto praktycznie zamiera. Rano jakieś życie istnieje na targu, potem i to nie. Zamykają się zakłady, sklepy, restauracje. Spotkać można jedynie bezpańskie psy i nielicznych starszych panów grających w domino obok studni. Wieczory spędzamy z dzieciarnią na cygańskiej górze, więc nie bardzo wiemy jak funkcjonuje miasto kiedy się ochładza. Sądząc po jego romskich mieszkańcach - wszystko tonie w letargu. Trudno się dziwić, że nasze recepcjonistki nie żywią serdecznych uczuć do bandy Polaków, którzy wyrywają je z upalnej drzemki.
Dlatego ucieszyłam się kiedy, gdy dziś wróciłam z odwiedzin w szpitalu, pani Walentina leniwym a stanowczym ruchem ręki przywołała mnie do siebie.
- Martwię się...- zaczęła. Powstrzymałam się aby jej nie uściskać " myślałam, że nas nie lubi a ona ma tyle serca!". 
- Wszystko będzie dobrze. Wygląda, że to zatrucie albo jakiś wirus przywieziony z Polski.
-... O waszego syna.- dokończyła ta dobra kobieta.


Roszek właśnie biegł przez całą szerokość korytarza machając do mnie zabraną od babci lalką Barbi. Na szyi miał z trzy sznury korali, które chyba podwędził Oldze. Biedaczka, ledwo żywa siedziała pod ścianą ale kiwnięciem głowy dała znać, że czuwa nad sytuacją. Sądząc po odgłosach Roch miał się najlepiej z nas wszystkich.
- Och, proszę się nie martwić pani Walentino kochana. Jakby miał się rozchorować to już dawno by to zrobił. Zresztą on już... A pani ma dzieci?- w głowie snułam wizje wspólnego oglądania rodzinnych albumów.
- ... dlaczego on się nie bawi samochodzikami? Ciągle z lalką biega. Co z niego będzie?- pokręciła głową biedna pani Walentina.

I tak
A teraz siedzę na poddaszu tego cholernego hotelu. Wszyscy padli. Ja chyba jeszcze trochę nie pośpię bo na dole odbywa się wesele (czyli, że jednak jakieś życie w tych Sorokach jest). Nie wiem co dalej z naszym bałkańskim projektem. Chyba trzeba będzie wracać do Polski. Może powtórzymy go na jesieni? Niezrealizowany projekt to na prawdę głupstwo. Chciałabym aby już wszyscy poczuli się lepiej ale chyba paradoksalnie cała ta sytuacja tylko nas wszystkich zbliżyła.
Moje dziecię o niepewnej przyszłości uśmiecha się przez sen i wiem, że jutro będzie lepiej.