piątek, 7 sierpnia 2015

Bywało lepiej

Rachunek
Cała ekipa CzujCzuja jadła arbuza. Zatruło się 70%. Ile osób wciąż trzyma się rześko zważywszy, że jest nas siedem osób?

     Nie mogę patrzeć na arbuzy. Wciąż sentymentem darzę jabłka.

no więc tak, do dupy raczej
Wieczór zapowiadał się dobrze. Poszliśmy z kinem do dzieciaków, i w gości i mieliśmy tyyyle planów...
A potem przyszła noc niełaskawa. I różne bardzo przykre objawy skończyły się wezwaniem karetki. W szpitalu byłoby nawet interesująco (lekarze i pielęgniarki tacy piękni i zaangażowani, i co nowy to ciekawszy od poprzedniego) ale patrzenie jak z bólu cierpią bliscy nie ma w sobie nic fajnego. Co niektórzy zostaną w tym sowieckim przybytku aż do poniedziałku. Reszta (która pozostała w hotelu) nie ma się o wiele lepiej. Zdrowi (czyli ja i Monika) biegają donosić wodę, kompresy i buziaki (tu specjalistą jest Roch).
Więc na razie zawieszamy warsztaty, kino, cuda wianki.

Zmartwienie pani Walentiny
Tym razem nie śpimy na cygańskiej górze ni w akademiku tylko w hotelu. Całe szczęście bo przynajmniej nikomu nie robimy kłopotu naszym lazaretem. 
W odróżnieniu od szpitala owa gościenica powstała już chyba po rozpadzie ZSRR.
W odróżnieniu od szpitala, pracujące tu panie zdają się szczerze nie lubić swojej pracy. 
My zaś jesteśmy wyjątkowo irytujący- począwszy od tego, że w ogóle jesteśmy (innych gości ni widu ni słychu). Bo przecież...


Temperatura sprawia, że miasto praktycznie zamiera. Rano jakieś życie istnieje na targu, potem i to nie. Zamykają się zakłady, sklepy, restauracje. Spotkać można jedynie bezpańskie psy i nielicznych starszych panów grających w domino obok studni. Wieczory spędzamy z dzieciarnią na cygańskiej górze, więc nie bardzo wiemy jak funkcjonuje miasto kiedy się ochładza. Sądząc po jego romskich mieszkańcach - wszystko tonie w letargu. Trudno się dziwić, że nasze recepcjonistki nie żywią serdecznych uczuć do bandy Polaków, którzy wyrywają je z upalnej drzemki.
Dlatego ucieszyłam się kiedy, gdy dziś wróciłam z odwiedzin w szpitalu, pani Walentina leniwym a stanowczym ruchem ręki przywołała mnie do siebie.
- Martwię się...- zaczęła. Powstrzymałam się aby jej nie uściskać " myślałam, że nas nie lubi a ona ma tyle serca!". 
- Wszystko będzie dobrze. Wygląda, że to zatrucie albo jakiś wirus przywieziony z Polski.
-... O waszego syna.- dokończyła ta dobra kobieta.


Roszek właśnie biegł przez całą szerokość korytarza machając do mnie zabraną od babci lalką Barbi. Na szyi miał z trzy sznury korali, które chyba podwędził Oldze. Biedaczka, ledwo żywa siedziała pod ścianą ale kiwnięciem głowy dała znać, że czuwa nad sytuacją. Sądząc po odgłosach Roch miał się najlepiej z nas wszystkich.
- Och, proszę się nie martwić pani Walentino kochana. Jakby miał się rozchorować to już dawno by to zrobił. Zresztą on już... A pani ma dzieci?- w głowie snułam wizje wspólnego oglądania rodzinnych albumów.
- ... dlaczego on się nie bawi samochodzikami? Ciągle z lalką biega. Co z niego będzie?- pokręciła głową biedna pani Walentina.

I tak
A teraz siedzę na poddaszu tego cholernego hotelu. Wszyscy padli. Ja chyba jeszcze trochę nie pośpię bo na dole odbywa się wesele (czyli, że jednak jakieś życie w tych Sorokach jest). Nie wiem co dalej z naszym bałkańskim projektem. Chyba trzeba będzie wracać do Polski. Może powtórzymy go na jesieni? Niezrealizowany projekt to na prawdę głupstwo. Chciałabym aby już wszyscy poczuli się lepiej ale chyba paradoksalnie cała ta sytuacja tylko nas wszystkich zbliżyła.
Moje dziecię o niepewnej przyszłości uśmiecha się przez sen i wiem, że jutro będzie lepiej.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz