środa, 27 czerwca 2012

Uniwersytet

"Jutro jedziemy na uniwersytet. Będziecie mieć wykład dla studentek pedagogiki" -orzekł Farhang, nasz znajomy Kurd. Przez pięć lat studiował w Polsce i teraz świetnie mówi po polsku. Wrócił do Kurdystanu, żeby się ożenić i wykładać tu na uniwersytecie literaturę dziecięcą.
         fot. Czarli Bajka
Całą noc dumamy nad zabawami- masaż balonem z wodą? Tunele z nóg? Zawijanie w płachtę? Zdecydowana większość naszych zabaw opiera się na pracy z ciałem. Nie byłyśmy pewne czy to najlepszy trop na zajęcia z dorosłymi. W Kurdystanie często można napotkać mężczyzn idących pod rękę, ale nigdy nie widziałyśmy by tak szły kobiety. Trudno sobie wyobrazić zakochaną parę, manifestującą swoje uczucia. Na przywitanie jesteśmy przyjaźnie uściskane, czasem pocałowane w policzek, potem w kontakcie fizycznym panuje przyjemny dystans.

                                                                  fot. Czarli Bajka

Morze czułości okazuje się natomiast dzieciom. Na jakimś spotkaniu wszyscy zachwycają się półroczną Kasrą. Przechodzi z rąk do rąk, mężczyźni kołyszą ją, śpiewają, podrzucają do góry. Najbardziej zaangażowany w to jest oczywiście dumny tata. "Nigdzie nie widziałyśmy tak zaabsorbowanych zabawą z maluchami mężczyzn, jak wy"- stwierdzamy, "a my jeszcze nigdy nie widzieliśmy tak obojętnych na dzieci kobiet, jak wy". Trochę poszło nam w pięty. Europa większości naszych - wykształconych i otwartych w końcu- znajomych kojarzy się z rozpustą towarzyszącą brakowi czułości.

                                                                   fot. Czarli Bajka

Teraz chciałyśmy nauczyć nasze studentki zabaw pracy z ciałem, tak by nie naruszyć ich granic. Weszłyśmy do sali lekcyjnej zapełnionej studentkami w chustach. Wszystko notowały, od razu rzuciły się w wir naszych zabaw. Bez oporów nastawiały kolana i czoła pod balon z wodą, zrobiły ze 112 czynności z kalejdoskopem, przepychały się plecami. Farhang wszystko cierpliwie tłumaczył a na koniec prawie zostałyśmy zgniecione i oślepione podczas pozowania do miliona zdjęć. Czyli jednak nie tak źle z tym dystansem.


                                                                  fot. Czarli Bajka

piątek, 15 czerwca 2012

Przepis na kurdyjski specjał: "Dolma"

     
SKŁADNIKI: 
 · 4 papryki
· mięso mielone (najlepiej wołowe bo Kurdowie nie jedzą wieprzowiny)
· 2 cebule
· 2 ząbki czosnku
· warzywka krojone w paski mrożone (2 porządne garście)
· świeży pomidor 
· świeże zioła
· ryż (porcja z torebki)
· 2 łyżeczki koncentratu pomidorowego
· oliwa
· sól, pieprz
· przyprawa do mięsa mielonego
· jajko· 1/2 szklanki rosołu lub bulionu i jogurt naturalny


Sposób przygotowania
1. Odetnij wierzch papryk tak by powstała czapeczka. Wydrąż środek
2. Mięso przypraw solą, pieprzem, przyprawą do mięsa mielonego i przesmaż na oliwie.
3. Na osobną patelnię wrzuć mrożone warzywa krojone w paski.
4. Czosnek drobno posiekaj, a cebulę pokrój w piórka. Dodaj do warzyw i razem podsmaż.
5. Do mięsa dodaj świeże zioła. Smaż jeszcze kilka minut, dodaj 2 łyżeczki koncentratu pomidorowego i dokładnie wymieszaj.
6. Ryż w torebkach gotuj ok 15-20 min. Mięso i warzywa zdejmij z ognia i poczekaj aż trochę ostygną. Następnie wymieszaj je ze sobą i dodaj jajko, żeby masa była bardziej zbita.
7. Dosyp ryż i wkrój świeżego pomidora. Dokładnie wymieszaj.
8. Papryki nadziej farszem. Na wierzch połóż po plasterku żółtego sera i przykryj "czapeczką" z odciętej papryki.
9. Ułóż papryki w naczyniu żaroodpornym. Podlej rosołkiem, wymieszanym z porządną łyżką jogurtu naturalnego.
10. Wstaw do nagrzanego piekarnika na 180 stopni na około 40 min. Z farszu który pozostał można zrobić zapiekankę.
Smacznego!        

Hura!!!!!!!!!!!!!!!

Miesięcznik Poznaj Świat został patronem medialnym naszej wyprawy po byłym ZSRR!:)

środa, 13 czerwca 2012

jadło kurdyjskie

Kolejny dzień upływa nam na mlaskaniu, smakowaniu i poklepywaniu się po okrągłych brzuszkach. Do tej pory wegetarianka Basia nie miała tu lekkiego życia. Na ulicy sprzedaje się głównie szaszłykowane baranie mięso w chlebku nan, przy skromnym towarzystwie cebuli i pomidora. W wielu miejscach dostępny jest także falafel... No ale jak długo można żyć samym falafelem? Zwłaszcza gdy w pamięci ma się smakołyki z poprzedniej wizyty: bryncz, dolmio, brayani...

Na szczęście przychodzi piątek. W Kurdystanie jest to dzień wolny od pracy więc dostałyśmy zaproszenia w gości. Gospodarze domu w którym spałyśmy zaskoczyli nas wyjątkowo pysznym śniadaniem. Szykowałyśmy się do odwiedzenia rodzinki poznanej na weselu, a tu od rana czekają: aromatyczny, domowy dżem z truskawek, mięciutki chlebek nan (o nim za chwilę), jogurt z owczego mleka, miód, świeże ogórki, masa ze startej cieciorki i groszku, jedwabisty twarożek i frytki. Podobno takie smakołyki je się głownie w Syrii. Jedliśmy siedząc na podłodze, wprost z tacy, do wyboru rękami lub łyżką. Podczas pobytu odwiedziłyśmy wiele rodzin kurdyjskich i u żadnej nie było w jadalni ani kuchni stołu, choć jest on czymś naturalnym w restauracjach. Stoły na śmietniki! Sprzyja to budowaniu więzi i relaksującej atmosfery. Można się wygodnie położyć jeśli ciąży nam żołądek i panuje taka swoboda, że nie trzeba skupiać uwagi na manierach. Musiałyśmy jednak zostawić sobie w brzuchach miejsce na obiad, kolejne dania. I kolejne...
fot. Czarli Bajka
W domu następnej rodziny podano nam wyczekiwany bryani- ryż z dodatkiem migdałów, marchewki, ziemniaka, mięsa, rodzynek i tajemniczej żółtej przyprawy, którą w pojemniczku po kakao dostałyśmy w prezencie ( na pewno nie jest to jednak kakao). Kuchnia kurdyjska
ogóle obfituje w cudaczne przyprawy. W jakimś barze natknęłyśmy się na przykład na mieszankę ziół do sałatek o smaku kwaśnym jak cytryna, którą nasza znajoma Kurdyjka jadła z ręki, zmieszaną z solą. Hitem był zaś sos do hamburgerów zrobiony z granatów.
Rodzina goszcząca nas na obiedzie wspieła się na wyżyny gościnności- przygotowali wegetariańską wersję ryżu dla Basi. Dla mięsożernych do bryani (ktore samo w sobie mógłby być głównym daniem) podana była ryba z warzywami i delikatna zupa z kurczaka. Potem koniecznie deser czyli krem z truskawek i arbuz w lodzie. Mus uważać by ślina nie kapała mi na klawiaturę gdy to piszę.

Sztandarowym kurdyjskim daniem jest "dolma" – wydrążone warzywa (bakłażan, pomidor, papryka) z farszem z ryżu i mięsa z dodatkiem cebulki, które miałyśmy szansę spróbować gdy dotoczyłyśmy się z powrotem do domu rodziny która nas gościła.
Przejdźmy teraz do tego bez czego trudno wyobrazić nam sobie śniadanie- do chleba! W Kurdystanie je się "nan bread", czyli w dosłownym tłumaczeniu chleb jedzony do posiłku. Sposób jego wyrobu to popis sztuki zręcznościowej. A wygląda to tak: Okrągłe ciasto, grubości kartki piekarz wałkuje i nawija na specjalny drążek. Potem podrzuca i poddaje tajemniczym akrobacjom. Powstały placuszek wypieka na wypukłej, okrągłej blasze. My mogłyśmy pochłaniać go w każdych ilościach. Koniecznie ze słodką jak ulepek herbatą podawaną w małej pękatej szklaneczce, którą ludzie częstują się tu na każdym kroku (w domu, kawiarni, w sklepie wybierając sukienkę, na przejściu granicznym i w biurze podróży przy kupowaniu biletów na autokar). Przy takim upale jaki zastałyśmy dużym, powodzeniem cieszy się też schłodzony tan (inaczej ayran). Przepis na niego jest prosty: 2 łyżki jogurtu, rozpuszczone w szklance zimnej wody z dodatkiem soli lub pieprzu i powstały napój dobrze schładzamy w lodówce. Znane są też tu inne pyszne wyroby z koziego, owczego lub krowiego mleka. Jedzenie ich, może mieć jednak kiepskie konsekwencje dla osób przyzwyczajonych w swoim jadłospisie, do europejskiej flory bakteryjnej


Kiedy wraz z Kingą gościły w Kurdystanie był wrzesień czyli ramadan. Dla wyznawców islamu jest to święty czas, gdyż właśnie wtedy archanioł Gabriel objawił Mahometowi pierwsze wersety Koranu. Pobożni muzułmanie którzy ukończyli 10 lat, powstrzymują się wówczas od przyjmowania jakichkolwiek pokarmów i napojów, od wschodu do zachodu słońca. Kiedy słońca nie ma na niebie zwykle spożywają dwa posiłki – iftar po zachodzie oraz suhur przed świtem. Z tego powodu w dzień zamknięte były wszystkie restauracje i sklepy spożywcze. Codziennie wieczorem następowała chwila, kiedy wspólnie z resztą rodziny zasiadałam do kolacji. Wszystkie przygotowane w dzień potrawy lądowały na położonej na dywanie tacy, a cała rodzina gromadziła się wokół jedzenia. Z telewizora sączył się leniwie zaśpiew muezina - transmisja „na żywo”. Jeszcze tylko moment, kiedy mułła po modlitwie powie słowa „Allach jest wielki” i można było się zabrać za pałaszowanie zgromadzonych pyszności. Powoli wpadaliśmy w euforię, jak po wypiciu alkoholu. Tak jest zawsze w pierwszych dniach postu, zanim organizm nie przestawi się na inne pory posiłków. Do suhur rodzina zasiadała przed świtem, ok 4 rano, w czasie kiedy większość czytelników o jedzeniu woli słodko śnić.

wtorek, 12 czerwca 2012

Wesele

Każdy dzień w Kurdystanie był pełen niespodzianek i zupełnie inny od poprzedniego. Za to noce wyglądały podobnie. 
Co wieczór szłyśmy do naszego miejsca, czyli schodków tuż pod cytadelą. Stoją tam stoliczki z motywem Twittiego w stroju pielęgniarki na obrusach. Szumi woda kolorowych fontann na placu obok, zagłuszana przez stukot kafelków od gry zwanej OK. Nad nami czarne niebo, ciągniemy sziszę i opijamy się herbatą. Dużo tej herbaty, więc w pewnym momencie oddalam się w kierunku toalety. Na posterunku zostają Czarli i Basia. Nie mija więcej czasu, niż potrzeba go by wymówić słowo 'tamburyn', a do dziewczyn podjeżdża samochód. Bardzo głośny i wesoły samochód, wypełniony liczną rodzinką. Jak to w Kurdystanie- zaczyna się rozmowa: 'skąd jesteście?' 'a co robicie?'. Gdy wracam do gry, mamy już zaproszenie na wesele.
Wesele ma być w Bristolu. Och i ach. Przed samą imprezą wyobrażamy sobie jak wystawnie to wszystko będzie urządzone. Jak się objemy. Tylko chyba troszkę za mało jesteśmy eleganckie...
fot. Czarli Bajka

Bristol okazuje się być skromną salą weselną. Na tle pięknych Kurdyjek obwieszonych złotem, faktycznie wyglądamy nieco ubogo ale wcale nieźle- Basia w spódnicy w maki. Czarlotka w błękitnej, ażurowej, na którą trzeba uważać, bo w każdej chwili może opaść. Ja w prawdziwej kurdyjskiej, którą zakupiłam na bazarze, ciut za szerokim więc przepasanej dwoma długimi balonami.

fot. Czarli Bajka

Co do jedzenia, to praktycznie go nie ma. 
 Na luźno rozstawionych stołach, przy których siedzą już rodziny- my mamy miejsce z tą, która nas zaprosiła-, gdzieniegdzie stoi miseczka winogron. Mniej więcej w połowie imprezy, wchodzą falafele w foliowych torebkach. A w rogu sali mieści się okienko sklepiku. Jak ktoś jest bardzo głodny, może się tam obkupić. Skala, ośmiolatka z naszej rodziny, kupuje w nim żelki w kształcie zębów i dżdżownic. I to by było wszystko co mam do powiedzenia, w temacie jedzenia na weselu.
    fot. Czarli Bajka
Za to życie towarzyskie kwitnie. Początkowo próbujemy się połapać we wszystkich genealogicznych kombinacjach, które z przejęciem tłumaczą nam kobiety przy stole. Gdy stwierdzamy, że to chyba awykonalne, nasze rozmówczynie przerywają wykład i obwieszają nas złotem. Ja i Czarlotka  dostałyśmy po pierścieniu, Basi trafia się medalion. Tak ozdobione możemy ruszyć w tany.  
Jak się pewnie domyślacie ani winogronkom ani falafelowi w miseczce, nie towarzyszył alkohol. Mówiąc wprost nie ma ani kropelki alkoholu - ktoś dokładny, mógł by się przyczepić do buteleczki zmywacza do paznokci, który kitram w torebce, ale rzecz jasna nie zamierzamy go spożywać. O ile jednak na polskich weselach, zazwyczaj, głównie się je i pije a tańczy ewentualnie pod koniec, z lekko wstawionym wujkiem Kazkiem, tutaj taniec trwa nieprzerwanie od początku.  
Najpierw zgraja jodłujących kobiet, wita machając kolorowymi chustami poślubioną parę. Młodzi -ona w olbrzymiej sukni przypominającej bezę, on w gustownym garniturze- zasiadają na tronach, na specjalnym podeście pod ścianą i nie opuszczają ich, niemal przez całą imprezę. Cierpliwie pozują to setek zdjęć i obserwują tańczących. Widzieliście kiedyś tańczących Kurdów? Nie? To prawdopodobnie nie poznaliście żadnych Kurdów. Kurdowie tańczą przy niemal każdej okazji. I bez okazji też. Zazwyczaj są to, jak i na weselu, tańce w korowodzie, trzymając się za dłonie, małe palce, ramiona lub pod łokcie. Zdarzają się również tańce w parach, gdzie każdy gest ma jakieś znaczenie. Tutaj jednak wszyscy przebierali nogami w korowodzie , którym przewodził wodzirej, przez nas zwany kogucikiem. 
   fot. Czarli Bajka

Oczywiście nie ma jakiegoś specjalnie wynajętego wodzireja (poco ktoś taki, gdy ludziom nogi same rwą się do muzyki?). Jest to funkcja zmienna, którą przyjmuje zwykle co bardziej żwawy jegomość. Do jego zadań należy machanie kolorową chustą i energiczniejsze- niż reszty "stada"- dobieranie kroków. Osób tańczących solo praktycznie nie ma, nie licząc małych dziewczynek, również machających chusteczkami. Co jakiś czas rozlega się charakterystyczne jodłowanie: "jajajajajaja". 
Pozostajemy na parkiecie przez prawie cztery godziny. Chwała Bogu, kroki jak na kurdyjskie tańce, są tu wyjątkowo proste i praktycznie się nie zmieniają, w odróżnieniu do muzyki. Pod koniec pannę młoda wraz z tronem porywają kobiety, a jej oblubieńca zebrani mężczyźni. Niestety nie wiemy co zrobili z tym biedakiem, bo same zbyt zajęte byłyśmy wyciąganiem rąk do panny młodej  która mazała je henną. Której udało się wrócić z brązową plamą na dłoni, ta szybko wyjdzie za mąż.
 
    fot. Czarli Bajka

Jeszcze pamiątkowe zdjęcie -a raczej kilkadziesiąt zdjęć, chodzą plotki, że panna młoda trwale oślepła od błysku fleszy- i koniec wesela. Dziś wyjątkowo bez rundki w grę OK
Do domu, palulu i spać.

środa, 6 czerwca 2012

Szkoła dla głuchoniemych

Istnieją ludzie, którzy mają absolutny antytalent do języków, ale nic sobie z tego nie robią. Gdy widzą obcokrajowca, po prostu mówią głośniej, wolniej (jakby był trochę głupi) i dwa razy dosadniej machają rękami. Są przekonani, że rozmawiając z Hiszpanem  wystarczy dodać przedrostek los i końcówkę os (ja ci tutajos nalewajos los sokos) a z Rosjaninem - ju (ja tobiu soku nalewaju) i runie wieża Babel. Bardzo są przy tym zdziwieni, kiedy ktoś ich nie zrozumie. Niestety zaliczam się do takich osób, co miało, jak się zaraz okaże, dalekosiężne konsekwencje. 
fot. Basia Żach
Pewnego dnia postanowiłyśmy odpocząć i zasiadłyśmy w parku. Na lewo królik z żywopłotu, nad nami kolejka linowa w pastelowych kolorkach, a trzy nobliwe cioteczki wylegują się na słońcu. Credo na dziś "żadnych dzieci, czyste lenistwo".  
fot. Czarli Bajka
Nagle na parkowej alejce pojawiły się migające do siebie nastolatki. Wykonałam w ich kierunku gest "dzień dobry" (uczyłam się pół roku migowego i teraz pojawiła się okazja by go użyć - nic to, że migowy w każdym kraju jest inny), one odmigały... Wkrótce obok królika z żywopłotu tłoczyła się już cała klasa głuchoniemych podlotków. Jedne z nadzieją wskazywały na aparaty w telefonach swoich komórek, inne po prostu chciały się przywitać. Po dobrych paru chwilach, gdy znałyśmy już mniej więcej ich imiona (zapisywane nam w notesiku) i typowałyśmy charaktery, przyczłapał wychowawca. Wyciągnęłyśmy spod pup płachtę Klanzy i zaczęłyśmy nią czarować nastolatków. Chichotały niepewnie zażenowane takimi dziecinnymi zabawami. Niektórzy się jednak naprawdę wkręcili (a już najbardziej - wychowawcy). Basia zagadała z pedagogiem... 
fot. Czarli Bajka
Następnego dnia przybyłyśmy na zaproszenie do instytutu głuchych, by przeprowadzić zajęcia dla całej szkoły.Weszłyśmy do dużego holu, gdzie siedząc grzecznie po turecku czekało na nas ze sto maluchów. Ubrane w mundurki albo w ludowe stroje, wszystkie migające. Niektóre miały jeszcze jakieś sprzężone niepełnosprawności. Rozstawiłyśmy płachtę Klanzy i zaczęłyśmy brać po kilkanaścioro dzieci do poszczególnych aktywności: zabawy ruchowe Weroniki Sherborne, magiczne sztuczki, ćwiczenia na kreatywność. 
 fot. Czarli Bajka
Odtańczyliśmy nawet nasz hit "Czikuczakę", w bardzo bardzo szczególnej wersji. Bez słów ani muzyki robiła hipnotyzujące wrażenie na słyszących. Na koniec wszystkie dzieciaki dostały kartki. Odrysowały swoje ręce i stworzyły na nich wesołą i smutną twarz. Powstały bardzo ciekawe prace. W kółeczku przy płachcie praca szła przykładnie, niczym z folderu dla przyszłych pedagogów. W "kółeczku" bez płachty było gorzej. Przede wszystkim już po kilku sekundach po kółeczku zostało tylko blade wspomnienie. Dzieci ze wszystkich sił chciały choć na chwilę znaleźć się w centrum uwagi. Nie mogły zawołać "Hej, popatrz na mnie", więc machały rękami i tłoczyły się przed pedagogami. 

fot. Czarli Bajka
Płachta Klanzy pomagała zachować porządek, każdy wiedział gdzie jest jego miejsce. Mimo, że dzieci była ponad setka i wszystkie były niepełnosprawne, pracowało się nam dużo lżej niż na ulicy. Dodatkowo nad wszystkim czuwali ciepli i cierpliwi nauczyciele. Dobrze mieć świadomość, że właśnie tacy ludzie trafiają w Kurdystanie do pracy w placówkach specjalnych. Cała szkoła była urządzona bardzo starannie - kolorowa, czysta i wesoła. Na ścianach śliczne obrazy i mnóstwo migowych znaków. Maluchy piszczały i rwały się do uczestniczenia w zajęciach, jakbyśmy były co najmniej Beatlesami, co miło łechtało naszą próżność. 
fot. Czarli Bajka
Mimo wszystko ciągle czułyśmy jednak pewien niepokój, co będzie, gdy maluchy pójdą i zacznie się druga zmiana - nastolatki. Poziom tętna ogólnie podnosi nam się, gdy słyszymy słowo "nastolatki". A tu jeszcze kurdyjskie. I głuche. Cóż z tego, że przyjazne i ciekawe "dziewczyn z Europy". Jak tu masować balonem z wodą 15-latka? Wyścigi w turlaniu też średnio, na tym etapie znajomości. Jak ma się kilkanaście lat, najważniejsze to się nie zbłaźnić przed grupą, a nasze tańce z zasady polegają na wydurnianiu się... Koniec końców jednak nie było tak źle. Nikt się może nie wyrywał do zabaw, przyglądali się nam z pewnym przekąsem ale i sympatią. A na koniec wszyscy zrobili piękne maski.
fot. Czarli Bajka
Tego samego dnia, po intensywnym machaniu rękami postanowiłyśmy popracować nieco nogami. Poszłyśmy więc na kurdyjskie wesele, by cztery godziny nieprzerwanie tańczyć. Ale to już zupełnie inna historia...