czwartek, 30 sierpnia 2012

dzieciaki w Werchowynie

Na chwile zamienimy się w słonie

                                               zagramy w bierki z kredek                                                  
                                                 
zrobimy piękną biżuterię

będziemy ją z duma nosić

środa, 29 sierpnia 2012

Huculskie wesele

"Dziewuszki idziemy na wesele!"- wita nas skoro świt Oksana.
Z plecaków łypią na na nas dżinsowe rybaczki i trekingowe sandały. A my tak lubimy błyszczeć... Oksanka czarownica, prześwietla nasze próżne mozgi i proponuje, że pożyczy nam tradycyjne sukienki, białe, haftowane przepasane misternym paskiem:


fot. Oksana Susjak

Kasia ze swoja burza włosów wygląda jak Hucułka z krwi i kości. Ja mam, jak na swój gust, za bardzo nowoczesny fryz , wiec postanawiam go przysłonić wiankiem ze sztucznych kwiatów. Sprzedają takich co nie miara w całej Werchowynie, bo oprócz ślubu Uliany, akurat dziś wypada święto miasta. Dlatego wszyscy, od pyzatych kilkulatek po przygarbionych staruszków ubrani są tradycyjnie:


fot. Kasia Bielicka
W wersji mniej lub bardziej modernistycznej:

fot. Kasia Bielicka
Na głównym placu przez cały dzień rozbrzmiewa ukraińskie pop miuzik przerywane co jakiś czas, przez sztaby wyborcze- termin wyborów za pasem.
Można też wziąć udział w loterii:


lub wygrać 100 hrywien wisząc przez 2 minuty na metalowym drążku:

fot. Kasia Bielicka
Wszystko to jest bardzo miłe, ale już po chwili mamy trochę dość mężczyzn drących się do mikrofonu, że ich kandydat każdemu obywatelowi wsadzi do portfela 1000 hrywien.
Bezpieczniej w cerkwi:

fot. Oksana Susjak
Ponieważ ślub bierze para huculska nie ma mowy o białej bezie i sztywnym garniturze. Podczas mszy pop nakłada młodej parze na głowy korony, jako symbol królestwa niebieskiego i korony cierniowej Chrystusa:

fot. Kasia Bielicka

Ale od początku... Wszystko zaczęło się od zaręczyn, które w prawosławiu odbywają się tuż przed ślubem. Para młoda wymienia się obrączkami i modli przed drzwiami wejściowymi do centralnej części cerkwi. "Dając komuś obrączkę, oddajesz mu w ręce swoja duszę"- szepcze mi na ucho złowieszczo, Oksanka. Potem młodzi wraz z batiuszka idą przed ołtarz ślubować sobie miłość i wierność aż do śmierci.


fot. Kasia Bielicka

fot. Kasia Bielicka

Po ślubie młodzi rwą kołacza, w drzwiach cerkwi:


fot. Kasia Bielicka
fot. Kasia Bielicka
Kto urwie większy kawałek, ten będzie rządził w małżeństwie:

fot. Kasia Bielicka
Potem młodzi jadą na wesele. A nam trzeba wymienić pieniądze, by mieć na pownice.
To bardzo sprytny huculski zwyczaj, spotykany też ,między innymi w Indonezji. Kiedyś pełnił funkcje współczesnych kredytów. W pewnym momencie wesela następuje taki moment kiedy prowadzący pownicę szynkar, wzywa gości do składania parze młodej podarków.
A dokładniej pieniędzy. I całkiem jawnie, ogłasza na forum po kolei, kto ile dal. Wszystko skrzętnie zapisuje. Kiedy młoda para -lub jej rodzina- zostaje potem zaproszona na czyjeś wesele musi dać w prezencie dokładnie taką samą sumę, jak ona sama kiedyś dostała. Podobno ludzie na huculszczyźnie zaczynają chadzać na wesela spoza rodziny, wtedy gdy rodzi się im dziecko, żeby w ten sposób zapewnić swojej pociesze dobry start- za x lat. 
Ledwo przekraczamy bramę ogrodu, w którym znajdują się weselne chaty- w jednej się je i pije a w drugiej tańczy- wyrastają przed nami nowożeńcy z tacą słoniny i wódki:

fot. Kasia Bielicka
oraz mamuśka panny młodej; cudownie przerysowana, niczym z karykatury postać, której 10 centymetrowy kok z setki misternie zaplecionych platynowych warkoczyków nijak nie pasuje do huculskiego stroju:

fot. Kasia Bielicka
a także kapela muzykantów:

fot. Kasia Bielicka
Całujemy młodą parę, całujemy mamuśkę a potem okazuje się, że zwyczaj nakazuje ucałować też wszystkich po kolei grajków:

fot. Oksana Susjak
Przez dobre kilka minut słychać tylko cmokanie.

Tutejsze realia zaliczają nas już w poczet starych panien. Trzeba na to zaradzić. Zrzucamy trekingowe sandałki, które psuły image i wpadamy w wir.
Taniec- wódka- taniec-wódka. Stół jest zastawiony jedzeniem- mamuśce panny młodej chyba stanęły by dęba wszystkie platynowe warkoczyki gdybym napisała, że brakło jadła- ale przez pierwsze kilka godzin, są to tylko przystawki:


Wszystko smaczne, ale mięsne i w powodzi majonezu. Nikt nas nie namawia do jedzenia, za to co do alkoholu... Jeśli przeżyjesz huculskie wesele i nie wypijesz wódki, nie obrażając przy tym nikogo na cale życie- powinni Cie zwać guru dyplomacji. Możesz pisać poradniki o asertywności. Niestety nie jestem Tobą. Kiedy wspominam o abstynencji, gospodyni patrzy na mnie tak jakbym poszczała banki ze śliny. Bardzo nie chce wrócić do Polski z wątrobą o konsystencji gąbki, wiec ilość huculskich wesel w najbliższym czasie postaram się ograniczyć do minimum.

fot. Oksana Susjak
Kiedy odrywamy usta od kieliszków, natychmiast przywierają do nas czyjeś dłonie, które kręcą nami w coraz szybszych polkach i kołomyjkach, a przede wszystkim w ultra szybkiej Hucułce;


fot. Oksana Susjak

fot. Oksana Susjak
fot. Oksana Susjak

I na odwrót, ledwo odczepiają się od nas jedne dłonie, inne dłonie podają kieliszki, które przywiera do ust. 
Dawniej już w trakcie trwania wesela para młoda wychodziła je skonsumować. Kiedy wracała 'po', panu młodemu podawano wino w specjalnym drewnianym kielichu, który w podstawie miał wydrążoną dziurkę. Jeśli panna młoda okazała się dziewicą, jej świeżo upieczony małżonek zatykał dziurkę by wino nie kapało mu po brodzie. Wszyscy oddychali z ulgą. Jeśli podczas tego rytuału pan młody nie zatkał jednak dziurki, jego żona oraz jej rodzina zostawały na zawsze zhańbione. Podobno często robili tak impotenci aby zemścić się za swoje niepowodzenia. Dziś na szczęście nie ma mowy o tak uwłaczających dla kobiety praktykach a młoda para nigdzie nie wychodzi z wesela, co najwyżej przysiądzie na schodkach zmęczona huculką  Na Boga ile można tańczyć? Tym bardziej, że na tej jednej nocy się nie skończy. Potem będą jeszcze poprawiny i poprawiny poprawin... W sumie młodzi nie prześpią kilka ładnych dób:


fot. Oksana Susjak

fot. Oksana Susjak
fot. Oksana Susjak
Przy stole-naszą uwagę zwraca takie oto drzewko:

fot. Kasia Bielicka

Gdy dopytuję Oksanę o szczegóły -upojenie alkoholowe upojeniem ale duch domorosłego etnografa zawsze czujny-okazuje się ze to żadne "drzewko" tylko rózga weselna, wykonana z gałęzi świerku udekorowanej paskami bibuły . Tak jak wianek jest symbolem dziewictwa kobiety, rózga oznacza potencjał mężczyzny. Po uroczystości stawia się ją przed domostwem by wszyscy- przez okrągły rok- wiedzieli, że któryś z domowników brał ślub.

No dobra, ciekawostki ciekawostkami a co z naszym staropanieństwem?


fot. Kasia Bielicka

fot. Kasia Bielicka

poniedziałek, 27 sierpnia 2012

Mychailo Dmitrewicz

Postanowiłyśmy opuścić nasza piękną Lucze i skoro świt wstałyśmy, spakowałyśmy się i miałyśmy mocne postanowienie by ruszyć dalej. Tyle tylko, ze przyszedł Wasia, sąsiad. "Chodźcie tylko na 5 minut. Przedstawię Wam tutejszego artystę". No skoro na 5 minut, to idziemy...

Zostałyśmy jeszcze dwa dni aby lepiej poznać Mychaila Dmitrewicza. 


Zamknijcie oczy i wyobraźcie sobie świętego. Tak wygląda nasz przyjaciel. Poza tym ma dłonie jak bochny, fryzurę na Piasta Kołodzieja, życzliwe oczy, sumiasty wąs i złota aureole nad głową. Krzywi się jakby go bolało, kiedy ktoś przeklnie. Na co dzień jest pedagogiem specjalnym w internacie,w oddalonym stad o kilka kilometrów Jabloniu, a w wolnym czasie rzeźbi. Jego cały dom zapełniony jest niezwykłymi, często bardzo odważnymi rzeźbami, przedstawiającymi zające z olbrzymimi penisami, tańczące pary, borowych dziadów i tp. Mówi, ze dla niego największą artystka, najwspanialszym hudoznikiem jest przyroda. Inspiruje go to co woda wyżłobi w drewnie, faktura kory, sęki. 


Z zapartymi ustami słuchałyśmy jego ciepłego głosu i opowieści o dzieciakach z którymi pracuje. Jest surdopedagogiem i logopeda z prawdziwego powołania choć o tym, ze pracuje z niepełnosprawnymi dziećmi zadecydował przypadek. Poczałkowo skończył metaloplastykę i miał pracować w Kijowie. Zachorował jednak na oczy i okazało się, że musi zostać w Jabloniowie skąd pochodzi. Przypadkiem okazało się, ze dyrektor miejscowego internatu dla niepełnosprawnych dzieci szuka artysty by uczył dzieciaki sztuki. Mychailo skończył wiec pedagogikę i pracuje w internacie już 35 lat. I bardzo go ta praca cieszy. Mówi, że kiedy jego uczniowie przyjeżdżają po latach i okazuje się, ze sobie radzą, ze pracują w drewnie to czuje sens swojego życia.


Podarowałyśmy mu jeden z obrazków, który dostałyśmy od polskich dzieci na nasza wyprawę i obiecał, ze go oprawi i powiesi w swoim internacie.

cuda pani Luby

W Luczy najciekawsze jest to, ze prawie w każdym domu mieszka mieszka jakiś artysta. Na przystanku poznałyśmy panią Lubow która zaprosiła nas na oglądanie swoich prac:





sobota, 25 sierpnia 2012

Lucza u baby Justyny

Po trzech dniach warsztatów dla dzieci z domu dziecka i opijania się kawa zbożową, kompotem i innymi dobrodziejstwami, które zapewnia przedszkolny wikt, pojechałam do miasteczka Kołomyja. 
Tam miałam spotkać się z Kasia, moją przyjaciółką i towarzyszką na resztę wyprawy. O mieście wiedziałam tyle, że leży Karpatach, że jest tam muzeum pisanek... I na pewno jakiś dom dziecka (stan wiedzy Kasi przedstawiał się nieco lepiej). Ale że dotarłam pod wieczór to w planach było spanie w krzakach. Nie tym razem, nie na Ukrainie. Na dworcu - po tym jak padłyśmy sobie z Kasia w objęcia- zauważyłyśmy jak zatrzaskują się drzwi marszrutki, przed nosem przesympatycznej starowinki. Rzuciłam się w pogoń za odjeżdżającą marszrutką ale niestety- kiedy ja dogoniłam- okazało się ze już nie zabiera pasażerów. Nawet sympatycznych staruszek, nawet na prośby Polek sprinterek. Wzruszona moim gestem babcia zaprosiła nas do siebie do domu. A mieszka w Luczy, górskiej wioseczce.

fot. Kasia Bielicka

Lwów gastronomiczny

Zawsze fascynował mnie fakt, ze wystarczy przekroczyć ukraińską granice i trafia się do innego świata.


Hamburg czy Ostrave zagubiony - głuchy- wędrowiec, mógłby wziąć za Polskę.
Lwów jest zupełnie inny; począwszy od panującej na ulicach mody, poprzez estetykę placów zabaw, skończywszy na typie komplementów, od panów przed sklepem - chyba, ze się jest zagubionym, głuchym wędrowcem, który nic nie słyszy. To jedna setna wyliczanki różnic, które można by wskazać. 
Uwielbiam we Lwowie tajemnicze podwóreczka, ormiańskie tropy, babuleńki z kwiatami, klimat dworca- gdzie przepych miesza się z abnegactwem i tak cudownie słodko-duszno pachnie (Wystarczy zostać tu jeden dzień by tym zapachem przeniknęły płuca, by całemu się w nim lepić... Dopiero wtedy czujemy ten lwowski luz, serdeczną, lekko kpiącą radość).
Ale co tam ja... Podejrzewam, ze gdy Maciej Nowak przybywa do Lwowa przezywa coś na kształt nerwowej ekstazy. Bo Lwów to nieoficjalna mekka restauracyjnych recenzentów. A jeśli nią nie jest to powinna być. Restauratorzy wykazują tu, niespotykana u nas, wyobraźnię i pozbawiona chęci otarcia się o skandal odwagę. Znajdziemy tu i tradycyjna restauracje żydowską, w której można, a nawet trzeba targowac sie o ceny potraw. I knajpę w stylu UPA. I bistro sado macho i intrygująco bzmiaca loze masońska... 
Niestety nie jestem kulinarnym recenzentem. Być kimś takim to dla mnie synonim "dostać gwiazdkę z nieba". Czasem naprawdę wiele bym dala by na kilka chwil stać się ponad stu kilowym, kontrowersyjnym gejem (czyli Maciejem N.- którego skądinąd bardzo lubię i poważam i jeśli kiedykolwiek tu zajrzy, serdecznie z tego miejsca pozdrawiam).


Ale we Lwowie nikt nie wie kim jestem...
Liczyłam, ze kiedy wejdę do restauracji i przedstawie sie jako kulinarnaja jurnalistka kelner natychmiast skloni sie w pas i zaproponują mi -rzecz jasna za darmo- najlepsze smakołyki tego lokalu, a ja im za to zrobię reklame na blogu. Niestety... Być może jest to fantastyczny sposób na darmowa wyżerkę i macie z pól tuzina opowieści o tym jak Wasz kumpel Wojtas zjechał tak cale Stany Zjednoczone i nie wydał nawet pół dolara... Niestety lwowscy kelnerzy sa sprytniejsi od najsprytniejszych misiaczków i nie dali się zwieść dziewczynie w bluzie z kapturze proszącej od wejscia kontakt do szefa kuchni. Mimo, ze moje knajpiane wycieczki nie były darmowe - w związku z czym przeważnie kończyło się nie na uczcie zmyslow tylko na rozmowie- to udało mi się tu dokonać co nieco ciekawych odkryć.

Zlota Roza na Starojewrejskiej -obok synagogi
Dla lubiących brak jasnych zasad, tudzież po prostu kulturę żydowską, polecam restauracje Zlota Roza. Wszystko jest tu na miejscu. Wystrój bardziej przypomina stare, żydowskie mieszkanie niż restauracje ale urządzony jest z dbałością o najmniejszy szczegół. Gra klezmerska muzyka -podobno czasem także na żywo. Piękna kelnerka przedstawia się kiedy przychodzi nas obsłużyć i myje nam ręce przed posiłkiem. 


Nie dajcie się zwieść jej urokowi, bo wyjdziecie na tym tak krucho jak ja. Na Starojevrejskiej nie ma ustalonych cen, o wszystko musicie się wytargować. Kiedy to usłyszałam wyobraziłam sobie siebie; zajadam się pysznym kuglem a następnie ze swada wytargowuje go za 1 hrywne...


Niestety kiedy doszło co do czego, czarnooka, spokojnooka kelnerka - po prostu duszegubnica- okazała się tak sympatyczna, tak zjawiskowa, ze nie dość, ze zapłaciłam jej tyle ile chciała, to jeszcze zostawiłam - na jej życzenie- podarek (sfora balonowych psów ujada, za moja sprawą na kolejnych zakątkach globu...). Nie popełniajcie mojego błędu, oszrońcie serca i przybywajcie tu bo warto. Na rosołek z naleśnikami, na lody domowej roboty, na sałatkę z kurkami... Marny ze mnie kulinarny recenzent, bo nie rozwodzę się nad kruchością, konsystencja, nie analizuje pikantności. Jak mi Wyborcza -albo ktokolwiek inny- zacznie za to płacić, obiecuje, ze się po rozwodzę.

Kryjowka, Rynek 14 
Dla tych którzy nie znają historii lub nie robi ona na na nich wrażenia, otworem stoi Kryjówka.


Jest to miejsce, w którym ukraińskie młodziaki bawią się w UPA. Na ścianach karabiny z którymi można zapozować do foteczki na facebooka. Jest w centrum, ale nie ma żadnego szyldu -taki psychologiczny myk, który daje wrażenie, ze jest to miejsce tylko dla wybranych. Pogłoskom, ze trafić tu mogą tylko nieliczny kłam zadaje kolejka przed wejściem. Otwiera nam umundurowany strażnik, świdruje przenikliwymi oczami i pyta o hasło - najbardziej pożądane to oczywiście 'Wolna Ukraina' lub 'Sława gierojom, śmierć wrogom'. Podobno ochrona z karabinem czuwa by nie dostał się tu żaden Rosjanin. Kilka lat temu grupa lwowskich komunistów złożyła zażalenie do Lwowskiej Obwodowej Prokuratury z prośbą o zamkniecie tego miejsca. Jako powód podali miedzy innymi wzniecanie nienawiści miedzy narodami. Ot, cena bycia legendą. Podają tu własną wódkę. 

Dla lubujących się w standardzie czeka Puzata chata, ul. Strzelców Siczowych.

Piwa spróbować np. w podziemiach Browaru Lwowskiego na Klepariwskiej 18.

Na dzień dobry kupujemy tu bilet, który upoważnia do zwiedzenia browaru jak i kosztowania. Następnie bierze nas w obroty dziarska przewodniczka, opowiada nam o tradycjach piwowarskich we Lwowie. A te są wcale nieskromne. Pierwsza wzmianka o browarach na tych terenach pochodzi z roku 1425. Historia samego Browaru Lwowskiego sięga 1715 roku, kiedy książę Stanisław Potocki przekazał jezuitom działkę w Kleparowie na Krakowskim Przedmieściu. Jednocześnie wydal zgodę na prowadzenie browaru. W ten sposób powstał pierwszy we Lwowie browar o przemysłowym charakterze. Potem zakon jezuicki został rozwiązany, a ich browar przechodził z rąk do rąk. Miedzy innymi w 1896 roku przejęło go Lwowskie Towarzystwo Akcyjne Browarów. 
Przed II wojną lwowski browar przedsiębiorstwo produkował między innymi Eksport, Leżak,, Podwójne słodowe, czy Porter Imperia i reklamowały go znane w Polsce hasła jak: "Lwowskie piwo to jest klasa, robi z chłopa super asa" i "Sto lat żyje, kto lwowskie piwo pije". „Prawdziwy smakosz pija tylko piwo lwowskie”,czy „Kto chce żyć bez troski, pije piwo Lwowskie”. 
Po wojnie browar pod panowaniem sowieckich władz przędł gorzej, aż w 1999 roku został wykupiony przez Baltic Bewerages Holding. I teraz ma się ponoć znakomicie, o czym na pewno nie poświadczę ja, bo nie cierpię piwa.

Loża Masońska Rynek 14 -tuż nad Kryjówką
Bogatych i spragnionych tajemnicy czeka najdroższa restauracja Lwowa - a reklamuje się jako najdroższa w całej Galicji; Loza Masonska


(naprzeciwko ratusza). Wchodzimy na piętro, gdzie znajdują się trzy pary drzwi. Tylko jedne mają klamkę. Ale i tak są zamknięte. Żadnej wywieszki, żadnej informacji- to chyba we Lwowie jakiś trend. Po chwili drzwi się otwierają „Państwo do mnie?” – pyta facet w szlafroku, o fizjonomii perwersyjnego dziadunia. Potem uprzejmie - na tyle na ile uprzejmy może być perwersyjny dziadunio- prowadzi dalej. Wnętrze ciekawe, ściany pokryte masońskimi symbolami i portretami masońskich sław. Przy fortepianie przeboje Edith Piaf śpiewa urokliwa diva z boa. Jeśli naprawdę chcecie się pokazać -ja może i bym chciała ale mnie nie stać – będziecie wniebowzięci. Za sałatkę zapłacimy ok. 500 hr, kieliszek wina 250 hr. Biednych i skromnych poratuje karta klubowa , która daje 90% zniżki. Kartę tę można dostać od ręki w innych zakładach sieci „Lokal”, np. w kawiarni Diana na Rynku - wspomniana Kryjówka, tez należy do tej sieci. Zdecydowanie warto tu przybyć jednak nie na jadło, nie napitki czy towarzystwo. Nawet urocza diva przy fortepianie nie robi takiego wrażenia co tutejsze toalety;


Masoch Cafe, Serbska 7

A może nie macie kasy ale za to lubicie sado-maso? O, to trzeba Wam do Masocha.


Inspiracją do powstania tego miejsca były utwory Leopolda von Sacher Masocha. Od jego nazwiska pochodzi termin na określenie zaburzenia seksualnego- masochizm. Wsławił się literackim opisem eksperymentu, który zawarł w grudniu 1896 z baronówną Fanny von Pistor, na mocy którego przez sześć miesięcy miał być jej niewolnikiem. Wydana rok później książka "Wenus w futrze" opisywała ten eksperyment. Została sprzedana na pniu i stała się światowym przebojem. Na ścianach restauracji są cytaty z tej książki, rozmaite nawiązujące do tematu rysunki i gadżety. Drzwi maja tu kształt szczeliny zamkowej, jako symbol podglądania. Kuchnia oferuje rozmaite afrodyzjaki a urocza kelnerka Oksana sieknie przez tyłek pejczem.

Kopalni Kawy, Rynek 10

No dobra, a co jeśli nie w głowie Wam takie paskudztwa jak UPA, sado macho czy bój się Boga, piwa? W domu Was uczyli żeby się nie targować? Wówczas zapraszam do Kopalni Kawy. Tam żadnych pokus ni zasadzek. Tylko zapach kawy. No i najprawdziwsza kopalnia!


Doprowadzi nas tu zapach ale na ewentualność, ze odwiedzacie Lwów z nieżytem nosa podaje adres; Rynek 10. Pierwsze wrażenie nie jest piorunujące, ot dobrze wyposażona kawiarnia. Kiedy schodzimy jednak pod ziemie, w ciemne korytarzyki, czujemy się jakbyśmy trafili wprost do jednej z bajek Gustawa Morcinka. Albo jakiegoś mało znanego filmu Kutza. W ciemnej sztolni słychać szum wagoników i odgłosy pneumatycznego młota. Transporter wynosi na górę ziarna prawdziwej kawy. Podobno kiedyś cale ściany były w kawowych ziarenkach. Być może za dużo turystów zeskrobywało, "po jednym na pamiątkę", bo teraz ich już niestety nie uświadczyłam. W ciemnych jaskiniach nie brakowało za to barmanów serwujących rożne gatunki -jak łatwo się domyślić kawy. O ile w restauracji sado maso rozszerzyłam swoja wiedzę o pana Masocha to tu dowiedziałam się o istnieniu niejakiego Jurka Kulczyckiego- szlachcica z Kulczyc koło Sambora, którego wszyscy tutaj kultywują. Dopiero przy wyjściu orientuje się- o głupia, o naiwna- ze to wymyślona postać. A wiec wiedza się niestety nie rozszerzyła. Nie mniej biografia Kulczyckiego warta jest uwagi.
Zagłębiał tajniki górniczą, łaciny oraz greki a nawet nauki przyrodnicze w lwowskiej bursie. Chodził tez pomagać lwowskim alchemikom. i badać z czego składa się świat. Wśród materii które badał była i kawa – nieociosana i niejasna substancja, którą przyjmowano jako odpady. A po resztę tej bogatej w zwroty akcji historii wybierzcie się do Lwowa. Tylko, ze wy już się nie dacie nabrać.



Okazuje się, ze lwowskie restauracje i kawiarnie to nie rzeka a ocean.
Chyba nie skończę tego wątku, dlatego będę do niego po prostu dodawać i dodawać. I może kolo 80 siatki Lwów gastronomiczny już nie będzie miał przede mną tajemnic...