Po trzech dniach warsztatów dla dzieci z domu dziecka i opijania się kawa zbożową, kompotem i innymi dobrodziejstwami, które zapewnia przedszkolny wikt, pojechałam do miasteczka Kołomyja.
Tam miałam spotkać się z Kasia, moją przyjaciółką i towarzyszką na resztę wyprawy. O mieście wiedziałam tyle, że leży Karpatach, że jest tam muzeum pisanek... I na pewno jakiś dom dziecka (stan wiedzy Kasi przedstawiał się nieco lepiej). Ale że dotarłam pod wieczór to w planach było spanie w krzakach. Nie tym razem, nie na Ukrainie. Na dworcu - po tym jak padłyśmy sobie z Kasia w objęcia- zauważyłyśmy jak zatrzaskują się drzwi marszrutki, przed nosem przesympatycznej starowinki. Rzuciłam się w pogoń za odjeżdżającą marszrutką ale niestety- kiedy ja dogoniłam- okazało się ze już nie zabiera pasażerów. Nawet sympatycznych staruszek, nawet na prośby Polek sprinterek. Wzruszona moim gestem babcia zaprosiła nas do siebie do domu. A mieszka w Luczy, górskiej wioseczce.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz