W związku z warsztatami jestem naprawdę częstym gościem Domów Dziecka. Nie moją rolą jest ich ocenianie ale siłą rzeczy widzę jakie są dzieciaki. Czy ufne, wesołe, łase kontaktu niczym wygłodniałe wilczki czy tak zwyczajnie po dziecięcemu. Czyste czy brudne.*
Nie moją rolą jest ocenianie ale po wizytach w niektórych miejscach mam gęsią skórkę a niektóre wspominam całkiem miło. Na ile oczywiście można mieć fajne wspomnienia z Domu Dziecka. Czy taka placówka (pominąwszy oczywiście rodzinne Domy Dziecka) trochę z założenia nie jest skazana na porażkę? Przecież dziecko na równi z witaminami potrzebuje chwil absolutnej uwagi. A o nią trudno gdy jest jeszcze trzydziestu towarzyszy doli i niedoli. Tak samo z dobrym kontaktem fizycznym i akceptacją.
Z drugiej strony model rodziny taki jak w naszej kulturze, czyli rodzice piastujący opiekę nad dziećmi, nie jest jedynym z tych jakie wymyślił świat. Istnieją przecież kibuce, rozmaite konfiguracje w tradycyjnych społecznościach i td.
Tak sobie dumałam gdy łodzią dopływaliśmy do położonego w dżungli Domu Dziecka Casa Guatemala. Zostaliśmy tam zaproszeni aby przez kilka dni wystawiać teatrzyk dla jego wychowanków.
I wiecie co? Mam sporo nowych tematów do rozkmin, bo wiele z moich dawnych założeń legło w gruzach.
Na przykład na temat liczb:
Zawsze wydawało mi się, że im mniej dzieci w ośrodku tym lepiej. „Dużo” (nie mam tu na myśli rodzin wielodzietnych tylko zbieraninę dzieci we wszelakich instytucjach) utrudnia indywidualne podejście. „Dużo”sprawia, że łatwiej o ukrycie przemocy. „Dużo” to większy hałas i haos, więc jest męczące... Mam naprawdę "Dużo" zarzutów.
Ale w Casie Gwatemala jest ponad setka dzieci i jakoś to działa. Podzielone są na cztery grupy, więc już się ich robi trochę mniej ale ciągle jest ich ogrom. Wszystkie naraz jedzą, bawią się, pływają w jeziorze. Jak zapanować nad taką czeradą? Są świetni wolontariusze (o nich za chwilę, bo sposób na to jak sprawić by byli tak zaangażowani to osobny rozdział) ale poza tym?
Jakoś tak samo wychodzi, że dzieciaki dbają o siebie nawzajem. Nie chcę tu popadać w ckliwy ton ale bardzo się czuje, że dzieciaki mają siebie nawzajem. Że funkcjonuje to jako wartość. Nie stworzyły namiastki rodziny tylko raczej mocną dziecięcą społeczność rządzącą się swoimi prawami i zdaje się, że szczęśliwą. Pewnie niektórzy dostali już gęsiej skórki bo przywołało im to skojarzenie z „Władcą much” Goldinga. Rozumiem- wyspa, społeczność dzieci... Ale chyba bliżej temu obrazkowi do „Dwóch lat wakacji” Verne. Przynajmniej z boku tak to wygląda.
No i bardzo miło ale jak to osiągnąć? Ano między innymi przykładem. W ośrodku oprócz dzieci i wolontariuszy mieszka dwudziestokilkuletnia upośledzona dziewczyna. Kiedy Lisa miała cztery lata zachorowała na zapalenie opon mózgowych i od tego czasu jest niepełnosprawna intelektualnie. Boryka się też ze strasznymi huśtawkami nastroju. Przez co jest dość upierdliwa. Wolontariusze mają dla niej morze cierpliwości, żartują z nią, pocieszają. Kiedy Lisa się wścieka zaczynają rozmowę o jej ulubionym jedzeniu albo zwierzętach. Choć przecież tak naprawdę jest z tych wszystkich osób najbardziej bezbronna. Łatwiej wytłumaczyć sobie ( i innym), krzyk na rzucającą wiązanki, niezrównoważoną kobietę niż na słodkiego kilkulatka. Myślę, że dzieciaki to widzą i siłą rzeczy przenoszą też na swoje relacje. To oczywiście tylko wierzchołek góry ale moim zdaniem ważny.
Trochę wywróciła mi się też piramida Maslowa.
Bo według piramidy jedzenie jest jednym z komponentów samej podstawy potrzeb. A w Casie Gwatemala (no na reszcie łyżeczka dziegciu w tej laurce) jedzenie jest kiepskie. Niestety. Udało się sprawić aby dzieciaki stworzyły wspólnotę ale wyżywienie tej gromadki to trochę inna para kaloszy. Ciągle jest ryż z fasolą. Albo fasola z ryżem. Dla odmiany czasem trochę ryżu, trochę fasoli. Hahaha, tak sobie bardzo śmiesznie dowcipkuję ale kiedy się je na okrągło tylko to (a przy tym aktualnie jesteś w fazie wzrostu) przestaje być tak zabawnie.
Mimo wszystko dzieci mało chorują. I zdają się być na naprawdę radosne, śmiałe i pełne energii. Myślę, że duży wpływ ma na to kontakt z naturą (czego jak czego ale tej w Casie Gwatemala nie brakuje).
Często zupełnie zapomina się o jej wpływie na rozwój. I nie uwzględnia w elementarnych potrzebach. A wydaje mi się, że kontakt z nią wpływa nie tylko na zdrowie. Dzięki naturze człowiek czuje się częścią większej, harmonijnej całości. Być może bluźnię ale wydaje mi się, że natura może dać niektóre wartości, które daje życie w rodzinie.
Przede wszystkim nie przestawałam się jednak zachwycać wolontariuszami. I wciąż przecierałam oczy nad tym jacy są cudowni.
Moje wcześniejsze doświadczenia z wolontariuszami były rozmaite z przewagą rozczarowania (nie mówię tu o ludziach, którzy tworzą ekipę CzujCzuja, ale ja bym nas nie nazywała wolontariuszami bo wszystko się opiera na wymianie).
I to nie dlatego, że to wcześniej byli jacyś źli ludzie. Po prostu przyjeżdżali do organizacji, czy miejsc w których się z nimi stykałam, zupełnie nie przygotowani (i trudno żeby byli bo dopiero co skończyli liceum czy studia). Nikt nie poświęcał im specjalnej uwagi, więc w obliczu problemów, na które się natykali, szybko się zniechęcali. I wpadali w ciąg imprez albo depresję. Jednocześnie ciągle słyszeli jacy są cudowni, że tak się poświęcają i zmieniają świat (a głównie zmieniali miejsca na balety). Zatem w końcu przyjmowali, że na tym właśnie polega pomoc- odbębnianiu swojej roboty (jak mieli robić ją dobrze jeśli nikt im nie pomógł?) i melanżu z wieczora. Więc cała praktyka kończyła się lekką demoralizacją.
Oczywiście okropnie generalizuję i bardzo (BARDZO!) przepraszam wszystkich tych, którzy poczuli się urażeni bo wkładają w swoją wolontariacką pracę całe serce. Wiem, że i tacy istnieją ale znam niestety mnóstwo historii z drugiego bieguna. Najbardziej chyba utkwiło mi w głowie spotkanie z Hektorem w ośrodku dla bezdomnych dzieci w Gruzji. Hektor był z Niemiec, miał osiemnaście lat i jego jedyne doświadczenie z dziećmi przed wyjazdem do Gruzji, było na letnich protestanckich obozach. Nagle ze swoich uporządkowanych Niemiec trafił w zupełnie inną kulturę, w sam środek piekła (mam na myśli ten ośrodek). I nie było żadnego przewodnika, który by mu pomógł. Kiedy go spotkałam był już w stanie takiego zniechęcenia, że wyklinał na Gruzję i te „cholerne bachory”. A jednocześnie było mu ich żal. I zupełnie nie wiedział jak w sobie to wszystko pomieścić.
No dobra ale teraz o tym jaki wspaniały zespół tworzy Casę Gwatemala. Jak to się stało, że dyrektorce udało się tu ściągnąć gwardię aniołów? Ano chyba się nie udało bo ludzie nie dzielą się na dobrych i złych. Prostu istnieje tu system, który dobrze działa.
- Uno- wolontariusze dużo czasu spędzają razem a w pobliżu nie ma baru (koniec końców jesteśmy na wyspie w środku dżungli), więc w obliczu braku innych pokus przenoszą swoją uwagę i energię na pomoc dzieciakom.
Oczywiście sobie kpię ale z tym brakiem pokus to jest coś na rzeczy.
- Dos- ludzie aby tutaj pracować muszą zapłacić pewną kwotę, około 1200zł. Przed przyjazdem miałam dyskusję na ten temat z koleżanką. Że to wykorzystywanie ludzi, robienie z pomocy produktu i td. Wtedy się z nią w stu procentach zgadzałam, teraz nie jestem tego wcale taka pewna. Po pierwsze dlatego, że przecież utrzymanie wolontariusza kosztuje. Warunki są spartańskie, co do jedzenie to już wiecie ale zawsze. Opłata to też sposób na zniechęcenie osób, które po prostu chcą mieć bezpłatny wywczas w egzotycznym miejscu. Nie wiem jakie motywacje mieli wolontariusze z minionych lat ale kiedy my tam byliśmy cały zespół tworzyły osoby, których celem była zmiana jakiegoś kawałeczka świata. Na przykład pewien nauczyciel z Katalonii, który zamierza spędzić pięć lat pomagając w podobnych ośrodkach . Był już w Kenii, Tanzanii i Peru. Po Gwatemali wybiera się bodaj do Senegalu. „Zwiedziłeś coś Marko?” „Nie to było moją intencją”. Myślę, że łączenie wolontariatu i zwiedzania nie jest niczym złym ale dobrze jest wiedzieć jakie są nogi motywacji mojej decyzji o wyjeździe. Ale żeby to wiedzieć niezbędna jest jakaś dojrzałość.
- Tres- Myślę, że nie bez znaczenia jest fakt, że większość tutejszych wolontariuszy to ludzie dobrze po trzydziestce. Jakoś tam ugruntowani. Zafascynował mnie były reżyser z Hiszpanii. Aby zarobić robi coś z energetyką a całą swoją życiową energię wkłada w ten Dom Dziecka. Wcześniej kręcił dokument o problemie braku wody. Wykończyło go to nerwowo i ukojenie znalazł tu.
Nie wiem czy to są wystarczające składniki by stworzyć Dom Dziecka idealny - przyroda, wspieranie poczucia wspólnoty, dojrzali wolontariusze. Wiem za to ,że Casa Guatemala nie jest idealna – chociażby te problemy z jedzeniem. Inspirująca i wytrącająca z rutyny jest jednak świadomość, że w środku gwatemalskiej dżungli jest miejsce, od którego wiele naszych Domów Dziecka mogłoby się dużo nauczyć.
A jeśli zainteresował Was ten Dom to TUTAJ więcej info.
*
Niektórzy głoszą teorię, że dzieci dzielą się na czyste i szczęśliwe. Patrząc na mojego synka można by pomyśleć, że jestem jej głównym piewcą ale tak nie jest (choć dopuszczam możliwość istnienia rozmaitych rodzajów brudu, w tym szczęścio- pędnego brudu z błota) . A nawet gdyby tak było to i tak, tej teorii nie znają dzieciaki w szkole i się z zaniedbanych dzieci śmieją.