Kiedy wchodzi się do kościoła w Chamuli trzeba podpisać specjalny cyrograf, że nie będzie się robiło zdjęć. "Ok- nie ma sprawy"- podpisujemy ale nagle słychać przeszywający huk. Nie mamy czasu się nawet rozejrzeć bo oto idzie procesja około dwudziestu mężczyzn. Ubrani w białe futrzaste kamizele grają na akordeonach, rogach i bębnach. Monotonnie ale w sumie bardzo ładnie. Co jakiś czas, muzyk z listkiem Marihuany na czarnej bejsbolówce rzuca petardą. Stąd ten huk.
Korowód wszedł do środka, za nimi kobiety z miasteczka, na końcu my. Siadamy na wyłożonej igliwiem podłodze. Trochę się obawiam aby Roś nie poprzewracał stojących wszędzie długich, cienkich świec. Jesteśmy tu razem z kobietami, mężczyźni (nie przerywając grania) idą głębiej. Nie bardzo rozumiem jaki charakter ma ten kościół, chyba jest specyficzną mieszanką rozmaitych wierzeń. Nie ma kazania (nie widzę też żadnego duchownego), tylko ta specyficzna muzyka. Widzę jak jakaś kobieta bierze lekko śniętą kurę, okadza ją przy świecach i zaczyna nią okładać na oko sześcioletnią dziewczynkę ('' To na wyleczenie płuc''- tłumaczy mi jedna z kobie gdy robię wielkie oczy.) Na ścianach nie brakuje jednak figur chrześcijańskich świętych. Na szyjach mają lusterka ("to aby odbijać złe duchy"- tłumaczy mi dziewczynka z warkoczem, kiedy przeglądam się jak jakaś głupia, w jednym). Gotowych do tłumaczenia nie brakuje. Cały czas jesteśmy pod baczną acz życzliwą obserwacją a to chyba za sprawą Roszka. Para Amerykanów, która wślizgnęła się tuż po nas nie budzi specjalnego zainteresowania. Roszek wprost przeciwnie. Kiedy zaczynam go karmić słyszę pomruk aprobaty i kobiety wskazują na swoje dzieci. Przekazujemy sobie niekończące się uśmiechy, w końcu jakieś dziecko przychodzi z wiankiem z igliwia. A co my Wam możemy dać? Nie wiele... Wychodzi na to, że potrafimy się tylko uśmiechać. No dobra, ewentualnie jeszcze tańczyć, i chyba właśnie jest na to odpowiednia pora i miejsce. Kilka osób wstało i miarowo kołysze się do melodii. Ledwo my rozprostowujemy nasze starcze kości okazuje się, że trzeba usiąść bo wszyscy podają sobie kieliszek. Jeden z mężczyzn nalewa do niego wódkę z kukurydzy. Dzieciaki aż się nachylają aby zobaczyć czy uwzględnię Rocha w kolejce. Widzę, że tutejsze maluchy piją i mają się dobrze ale wolę nie próbować. Po wódce idzie kolejna runda, tym razem z coca colą. Trochę surrealistyczna ta cola w świątyni. Jak ze zmory nocnej antyglobalisty.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz