Od prawie dwóch miesięcy jestem w ciąży.
Za namową mojej pani doktor (i zgodą taty fasolki) postanowiłam kontynuować podróż. Bycie w ciąży to jak lot w kosmos ale na czujczujową wyprawę przygotowywałam się i zbierałam pieniądze ponad cztery lata. W Polsce zostawiłam pracę i zamknęłam rozmaite rozdziały. Jako ciężarnej trudniej było by mi znaleźć zajęcie tak idealne jak to, które mam z dzieciakami na ulicy. Tu to ja wybieram godzinę rozpoczęcia i czas trwania. Bałam się, że jeśli zostanę w Polsce to zwariuję z nadmiaru niewykorzystanej energii i żalu nad niezrealizowanym marzeniem. A to odbije się na dzidzi. Zatem może dla bezpieczeństwa odpuszczę sobie iracki Kurdystan ale poza tym… „Będę w ciąży rączym jeleniem, zwinną gazelą, ciąża to nie choroba!”- powtarzałam z takim samym przekonaniem jak fakt, że stolicą Gruzji jest Tbilisi. Które zresztą zdążę przed porodem odwiedzić. I Baku, i Erewań… „Och wszędzie na świecie są kobiety w ciąży, byleby fasolka była bezpieczna. Będę jeść dużo ryb, łykać kwas foliowy i w egzotycznych warunkach budować więź z maleństwem, które rośnie w środku.”
Nie wzięłam pod uwagę jednej kwestii. Że w moim wypadku ciąża objawi się tak, jakby (niczym z medycznego horroru z lat 60), wycięto mi osobowość i zamieniono z pierwszym z brzegu misiem Koalą. Na początku się starałam. Ja to ta, która nawet myjąc zęby zatacza koła biodrami, co by spożytkować czas, ciągnie na raz siedem projektów i od 10- lat nie miała wakacji, o czym wspomni na pewno, w każdej rozmowie, z cichą dumą właściwą wszystkim destrukcyjnym typom. Nazwij mnie pra-co-cho-liczką a zacznę się kokieteryjnie śmiać, jak przy najmilszym komplemencie. Tyle tylko, że teraz z moją energią fika jakiś miś koala… A ja pójdę spać. A potem też będę spać.
W Stambule (do którego przybyliśmy w połowie stycznia z Andrzejem, realizować czujczujowe warsztaty i projekty) tyle do zrobienia, zobaczenia i opisania:
Natychmiast zebraliśmy –z dnia na dzień powiększającą się- grupę dzieciaków na ulicy i nawiązaliśmy współpracę z przedszkolem.
Jak grzyby po deszczu wyrastały ciekawe iventy: babington w kościele na rzecz ukrywających się w piwnicy uchodźców, Down Cafe, Nahil , gotowanie z imigrantami na ulicy kauczukowego drzewa…
Tyle zjawisk do opisania: transseksualiści z Tarlabasi, grant bazar, klimat poszczególnych dzielnic, wywiady z Polkami żonami Turków.
Tylko, że wszystko jakby za mgłą. Bardziej realne są sny, niż to co się dzieje wokół.
Dodatkowo Stambuł, co prawda posiada świetnych ginekologów (gdyby ktoś potrzebował, proszę się zwrócić na pocztę, podam kontakt) ale poza tym nie jest najszczęśliwszym miejscem na przeżywanie ciąży: wiele ulic ma kąt nachylenia 90 stopni, ludzie palą jak smoki (wszędzie), kręci się mnóstwo bezdomnych kocurów (dla przewrażliwionej brzemiennej Polki, nad ich łepkami unosi się neon „toksoplazmoza”). Skończyło się na totalnym wyczerpaniu i depresji. Kilka dni po prostu przespałam, nie miałam siły zrobić sobie kanapki a co dopiero mówić o warsztatach (jak dobrze, że był Andriusza, który poił mnie ayranem i gładko kłamał, że nie jestem ciężarem). Chwała Bogu dzidzia ma się świetnie ale jej mama musi coś zmienić. Smutna i wykończona fizycznie pojechałam do Golyazi.
Natychmiast zebraliśmy –z dnia na dzień powiększającą się- grupę dzieciaków na ulicy i nawiązaliśmy współpracę z przedszkolem.
Jak grzyby po deszczu wyrastały ciekawe iventy: babington w kościele na rzecz ukrywających się w piwnicy uchodźców, Down Cafe, Nahil , gotowanie z imigrantami na ulicy kauczukowego drzewa…
Tyle zjawisk do opisania: transseksualiści z Tarlabasi, grant bazar, klimat poszczególnych dzielnic, wywiady z Polkami żonami Turków.
Tylko, że wszystko jakby za mgłą. Bardziej realne są sny, niż to co się dzieje wokół.
Dodatkowo Stambuł, co prawda posiada świetnych ginekologów (gdyby ktoś potrzebował, proszę się zwrócić na pocztę, podam kontakt) ale poza tym nie jest najszczęśliwszym miejscem na przeżywanie ciąży: wiele ulic ma kąt nachylenia 90 stopni, ludzie palą jak smoki (wszędzie), kręci się mnóstwo bezdomnych kocurów (dla przewrażliwionej brzemiennej Polki, nad ich łepkami unosi się neon „toksoplazmoza”). Skończyło się na totalnym wyczerpaniu i depresji. Kilka dni po prostu przespałam, nie miałam siły zrobić sobie kanapki a co dopiero mówić o warsztatach (jak dobrze, że był Andriusza, który poił mnie ayranem i gładko kłamał, że nie jestem ciężarem). Chwała Bogu dzidzia ma się świetnie ale jej mama musi coś zmienić. Smutna i wykończona fizycznie pojechałam do Golyazi.
Golyazi to mała, rybacka osada nieopodal Bursy, z którą przed kilkoma laty, chyba już na zawsze, splotły się moje losy. Dowiozło mnie tu kiedyś (mnie i Grzesia) dwóch kierowców przewożących arbuzy:
podarowali na koniec po owocu i w ten sposób zapoczątkowali bezwstydne rozpieszczanie, które –o czym jeszcze nie wiedzieliśmy- miało się zacząć. Najpierw ramadanowa (bo to był sierpień) kolacja z jakąś rodzinką. Następnego dnia poznaliśmy Timura:
Pisaliśmy o Indiach, w kawiarence nad brzegiem jeziora gdy podszedł do nas jakiś mężczyzna, powiedział, że ma na imię Timur, jest eksporterem pijawek na Rosję, Turcję i Azerbejdżan i zabrał nas na przepławkę motorówką po jeziorze. Potem załatwił nocleg w biurze burmistrza, gdzie całe dnie mogliśmy pisać. Jego kuzyn Emre donosił cieple przekąski i Ayran a wieczorem łoiliśmy w OK, piliśmy morze herbaty i jedliśmy tony ciastek. Co jakiś czas urozmaicał nam życie jakimś biwakiem na wyspie, olbrzymią michą świeżo złowionych raków jedzonych na dachu domu z widokiem na całą wieś
lub przejażdżką do Bursy. Chyba musiałam w poprzednim wcieleniu uratować tratwę sierot z powodzi, co nie zmienia faktu, że w tym życiu mam do spłacenia olbrzymi dług za znajomość z wujkiem Timurem.
Samo Golyazi wygląda mocno idyllicznie. Położone jest nad wielkim jeziorem, które karmi rybami i rakami całą osadę
(oraz dostarcza pijawek). Niemal z na każdym domu wisi portret Ata Turka
Każdy ma tu swoją rolę. Kobiety- śniade i zadowolone z siebie, kręcą się przy obowiązkach domowych. Mężczyźni w średnim wieku i ci, którzy właśnie zaczęli się golić, już od rana wypływają łódkami na jezioro.
Co sobota odbywa się wielki targ rybny
Staruszkowie przesiadują całe dnie w kawiarniach, piją herbatę i grają w OK (czyli, że kiedy trafiam do Golyazi, społecznie staję się staruszkiem). Dzieciaki są harde, dobrze odżywione i wesołe. Pamiętam jak przyjechałam tu na wiosnę zeszłego roku i po warsztatach z fascynacją obserwowałam jak wieczorem grupa nastolatków (dziewczyny i chłopcy) zebrała stare opony, rozpaliła na nich ognisko (zmiłuj się dziuro ozonowa!) i urządziła przez nie skoki. Przybył (nie wzywany, ot przechodził nieopodal) burmistrz i miast urwisów przegonić i srodze zganić, pogratulował skoczkom odwagi. Ekologicznie katastrofa, jeśli chodzi o bezpieczeństwo masakra. Z drugiej strony myślę, że takie doświadczenie; wspólnego przeżywania niebezpieczeństwa, jest cenne i potrzebne. Miny tych dzieciaków, które przeskoczyły. Wyprostowane plecy dziewczyn, pewny krok chłopców (i poparzone kończyny, tych którym się nie udało. Nie no żartuję. Hahaha). To było takie pierwotne. Jak inicjacja. Wspólne skakanie przez ogień jest bezpieczniejsze i naturalniejsze niż przekraczanie granic w inny sposób, np. przez ćpanie. Tylko następnym razem bierzemy stare meble miast opon, w porządeczku???
Ostatnio warsztaty robiłam w jednostce ochotniczej straży pożarnej o czym burmistrz poinformował wieś przez megafon- „Przyjechały Polaki i robią jakieś warsztaty”. Tym razem zajmiemy salę miejscowej podstawówki. Akurat są ferie, nie ma żadnej oferty dla dzieciarni, więc jak to określił dyrektor szkoły„spadłam jak gwiazdka z nieba”. Miejscowe powietrze i dieta sprawiają cuda. Czuję, że wracają mi siły i będę mogła włożyć w zajęcia serce i energię, nie funkcjonując potem jak worek z kartoflami. W ogóle Golyazi to idealne miejsce na zbieranie animuszu, która poszła w dzidzię. Kojarzycie grę Prince, w której perski książę przemierzał pułapki w celu uratowania księżniczki? Ilekroć upadł albo ktoś go dźgnął szabelką, Prince tracił jedno życie aż zostawało mu tylko jedno, bardzo bardzo słabe, ledwo się tlące (wszystkich żyć miał chyba z 4). Uratować go mógł wtedy tylko magiczny eliksir. Ba, czasem mu od eliksiru nawet przybywało siły ponad przydziałowe cztery życia. Golyazi jest takim moim eliksirem. Mieszkańcy rozsądnie kładą się spać o 21.30 i wstają koło 11.00 (lub wciskają mi ten kit by nie było mi głupio). Jedzą zatrważające ilości ryb, cenią sobie ciszę i spokój a na wieść, że jestem w ciąży gaszą papierosy i jeszcze szerzej otwierają domy i serca.
Mam nadzieję, że kiedyś im się odwdzięczę (lub gdzie indziej przekażę to dobro) a póki co sycę tą życzliwością siebie i maluszka. Myślę, że taka energia to dla niego lepszy budulec niż wszystkie kwasy foliowe i witaminy razem wzięte.
Co nieco o zwyczajach misiów Koala: