Wczoraj
Wczoraj Swieta, mama Lizy zarzekała się: "Jesteś mi niczym jej rodzona córka. Marze byś u mnie nocowała… Być może będzie nam zimno, bo mój mąż dopiero buduje piec i nie za bardzo wie jak… Ale ogrzejesz się od mojego serca. I ogrzeje cie Chrystus". Ale wczoraj było wczoraj. Dzisiaj Swieta wita mnie lamentem, mówi, że zimno, że bałagan… Musimy z Kasią gdzie indziej szukać noclegu. Dom mamy Lizy, gdzie przytaszczyłyśmy się z plecakami znajduje się obok więzienia. Bogate, fantazyjne wille znajdują się troszkę niżej. Tutaj mamy bardzo skromne, nieocieplane czynszówki bez kanalizacji (po prawdzie to wypasione hacjendy, też często nie mają ocieplenia ani toalety, ale to inna historia).
Nie ma żadnego wychodka, ludzie siusiają do rowu a gdy chce im się czegoś większego idą kilkaset kilometrów za drzewo. Skupiam się na tych wszystkich intymnych sprawach ponieważ myślę, że wpływają na klimat tego miejsca (o dziwo na zapach nie), rzutują na poczucie wartości i zdrowie mieszkańców, i w jakiś sposób pokazują tą kulturę. Wszystko co opisuje jest tylko skrawkiem, wycinkiem. Nie byłam tu jakoś bardzo długo, zaledwie kilka dni. Mieszkałam z tymi ludźmi, zaprzyjaźniłam się, jadłam, bywało, że prowadziłam rozmowy wspólnie siusiając do rowu… Nie należy jednak tych doświadczeń generalizować na cały naród. To trochę tak jakby jakiś Rom przyjechał do Polski i zamieszkał w ramach antropologicznych obserwacji, u biednej rodziny na warszawskim Targówku. Na szczęście potem miałam okazje żyć w jednym z tutejszych pałacyków, wiec myślę, że udało mi się uzyskać choć trochę szerszy obraz.
Nie ma żadnego wychodka, ludzie siusiają do rowu a gdy chce im się czegoś większego idą kilkaset kilometrów za drzewo. Skupiam się na tych wszystkich intymnych sprawach ponieważ myślę, że wpływają na klimat tego miejsca (o dziwo na zapach nie), rzutują na poczucie wartości i zdrowie mieszkańców, i w jakiś sposób pokazują tą kulturę. Wszystko co opisuje jest tylko skrawkiem, wycinkiem. Nie byłam tu jakoś bardzo długo, zaledwie kilka dni. Mieszkałam z tymi ludźmi, zaprzyjaźniłam się, jadłam, bywało, że prowadziłam rozmowy wspólnie siusiając do rowu… Nie należy jednak tych doświadczeń generalizować na cały naród. To trochę tak jakby jakiś Rom przyjechał do Polski i zamieszkał w ramach antropologicznych obserwacji, u biednej rodziny na warszawskim Targówku. Na szczęście potem miałam okazje żyć w jednym z tutejszych pałacyków, wiec myślę, że udało mi się uzyskać choć trochę szerszy obraz.
Dzisiaj jest dzisiaj
Załóżmy jednak, że jest ‘’dzisiaj’’ czyli 21 listopada. Szukamy miejsca do spania. Do hotelu Dniestr, gdzie wczoraj przywieźli nas bratankowie barona, niespecjalnie mam ochotę wracać bo wzięto nas tam za prostytutki -przez towarzystwo, które co prawda natychmiast się ulotniło ale za nas zapłaciło. Wyciągam wiec płachtę, harmonijkę, kuferek z zabawkami i zaczynam prowadzić warsztaty.
Daję z siebie wszystko, tym razem bardzo nie altruistycznie: mam nadzieję, że mamusia, któregoś z tych uroczych dzieciątek zaprosi nas do domu. Ale nici z tego. Mamusie są sprytniejsze od cwanej wiewiórki, która myślała, że uwiedzie je jakimiś sztuczkami. Obserwują nas lekko zdziwione ale żadna nie kwapi się otwierać wrót swojego domostwa. Jedyny dorosły, który wyraźnie chce kontaktu, to 40-letni pijaczek, blady niczym nowe prześcieradło… Trudno nie być bladym gdy się ma mózg na wierzchu po burdzie. Mózg jest przykryty całkiem już czerwona od krwi szmatka w kratkę. Wyrósł nagle jak spod ziemi, niczym romski krewny Frankensteina i koniecznie chce bym mu dała całuska. Albo sam chce mi go dać. A może tylko pogadać? Nie ważne!!! Zataczamy z trzy kółeczka wokół płachty Klanzy, ku uciesze uradowanej tym widokiem dzieciarni. Aż wreszcie ktoś go, ratując moje serce i płuca, odciąga… Na chwile przerywam warsztaty i tym razem to ja kogoś dopadam. A dokładniej Denisa, tutejszego Adonisa z którym poznałam się wczoraj.
Daję z siebie wszystko, tym razem bardzo nie altruistycznie: mam nadzieję, że mamusia, któregoś z tych uroczych dzieciątek zaprosi nas do domu. Ale nici z tego. Mamusie są sprytniejsze od cwanej wiewiórki, która myślała, że uwiedzie je jakimiś sztuczkami. Obserwują nas lekko zdziwione ale żadna nie kwapi się otwierać wrót swojego domostwa. Jedyny dorosły, który wyraźnie chce kontaktu, to 40-letni pijaczek, blady niczym nowe prześcieradło… Trudno nie być bladym gdy się ma mózg na wierzchu po burdzie. Mózg jest przykryty całkiem już czerwona od krwi szmatka w kratkę. Wyrósł nagle jak spod ziemi, niczym romski krewny Frankensteina i koniecznie chce bym mu dała całuska. Albo sam chce mi go dać. A może tylko pogadać? Nie ważne!!! Zataczamy z trzy kółeczka wokół płachty Klanzy, ku uciesze uradowanej tym widokiem dzieciarni. Aż wreszcie ktoś go, ratując moje serce i płuca, odciąga… Na chwile przerywam warsztaty i tym razem to ja kogoś dopadam. A dokładniej Denisa, tutejszego Adonisa z którym poznałam się wczoraj.
-Proszę pomóż mi mój zloty, znaleźć jakiś kącik do spania… Mój ty bohaterze…
Denis z werwą rusza na poszukiwania ale wszędzie odprawiają go z kwitkiem.
Kilka slow o gościnności (domorosłego antropologa Olgi Ś. )
Po prawdzie kultura cygańska nie jest za bardzo gościnna. Myślę, że nie należy tego oceniać, tylko warto poszukać przyczyny. Skąd się w ogóle bierze chęć przyjęcia w domu niespokrewnionych z nami osób? Przykaz by nakarmić i zabawić kogoś kto przekroczył nasze progi (no może poza listonoszem)? Moim zdaniem wszystko co w kulturze musi mieć swój sens i być odpowiedzią na zapotrzebowanie. Nie z dobrych serc jest zatem gościnność, bo kultura nie zna czegoś takiego jak ‘’dobre serca’’, tylko z nadziei wzajemności. ‘’Ja cię ugoszczę dziś, ty mi pomożesz jutro’’. Na zimnych, biednych ziemiach inni ludzie są bogactwem. To jedna z ‘’przyczyn‘’ kulturowej gościnności. Druga to zwykła ciekawość i rozrywka. Dla Mongołów, żyjących na pustkowiu tylko z najbliższą rodziną każda nowa postać burzy rutynę i jest powodem do radości, pozwala poszerzyć wiedzę. Ostatni powód, jaki przychodzi mi do głowy to chęć pokazania się i idący za tym wzrost samooceny.
Po prawdzie kultura cygańska nie jest za bardzo gościnna. Myślę, że nie należy tego oceniać, tylko warto poszukać przyczyny. Skąd się w ogóle bierze chęć przyjęcia w domu niespokrewnionych z nami osób? Przykaz by nakarmić i zabawić kogoś kto przekroczył nasze progi (no może poza listonoszem)? Moim zdaniem wszystko co w kulturze musi mieć swój sens i być odpowiedzią na zapotrzebowanie. Nie z dobrych serc jest zatem gościnność, bo kultura nie zna czegoś takiego jak ‘’dobre serca’’, tylko z nadziei wzajemności. ‘’Ja cię ugoszczę dziś, ty mi pomożesz jutro’’. Na zimnych, biednych ziemiach inni ludzie są bogactwem. To jedna z ‘’przyczyn‘’ kulturowej gościnności. Druga to zwykła ciekawość i rozrywka. Dla Mongołów, żyjących na pustkowiu tylko z najbliższą rodziną każda nowa postać burzy rutynę i jest powodem do radości, pozwala poszerzyć wiedzę. Ostatni powód, jaki przychodzi mi do głowy to chęć pokazania się i idący za tym wzrost samooceny.
Przemieszczający się wraz z wozami Cyganie nie mogli liczyć na regułę wzajemności. Obce osoby owszem były swego rodzaju rozrywką, ale i zagrożeniem dla bezpieczeństwa i dla funkcjonowania wspólnoty. Zresztą pewnie rzadko zdarzali się goście z dobrymi intencjami. Romowie byli częściej witani kamieniami niż chlebem i solą. W reszcie nie za bardzo mieli się czym pokazać bo panowała bieda. Po co wiec kogoś zapraszać? Podsumujmy- świat dookoła jest wrogi i nieprzewidywalny, więc lepiej go nie dopuszczać do ostoi bezpieczeństwa, jaką jest wóz. Gość zje to co mogłoby trafić do brzuszków dzieci, zburzy spokój i oceni. Osiedlenie nie za wiele zmieniło w starych przyzwyczajeniach. Nawet właściciele domów pałaców, niezbyt chętnie zapraszają do środka. No i teraz zjawiają się takie dwie: ruda i kudłata, odmienne, obce. Nie dziwie się Romkom, że patrzyły na nas nieufnie. Poza wszystkim ugoszczenie nas nie jest niczyim obowiązkiem. Tak bardzo chciałyśmy jednak poznać i zrozumieć tą kulturę. Na szczęście Adonis Denis ubłagał matulę i okazuje się, że możemy zamieszkać w jego domu.
U Mariany i Babaja
Przemieszczamy się tam z całym dobytkiem. Dom składa się z kuchni w korytarzu, izby z piecem i małej klitki, gdzie mieści się tylko łóżko. Jest ciepło i bardzo czysto. Na łóżku leży, zamotany ciasno w becik, dwutygodniowy German. Można zaryzykować twierdzeniem, że wszystko, w pewien sposób kreci się w okol tego maluszka;
Mariana, jego mama, troszczy się o jego los, lamentując i narzekając bez ustanku; ‘"O ja biedna co ja zrobię, nie mam na pampersy dla małego, brzuszek go boli i na lekarstwo nie ma, nie jest drogie to lekarstwo, może je kupisz? Babaj, mój mąż jutro pójdzie na bazar to zarobi i może się znajda jakieś pieniądze… O ja biedna, chyba z nim zamarznę tu w zimie. Mówisz że jest aż za ciepło? No tak, bo ja dbam żeby było ciepło i czysto, jestem Cyganką ale jestem czysta. O ja biedna, istnieją dobrzy ludzie na świecie i dali nam na chleb w sklepie, jak z małym przyszłam…”
Gospodarz Babaj, kiedy jest w domu prawie nie wypuszcza synka z rak, ćwierka, nad nim, całuje, deklamuje mu wierszyki… ‘’Tiu tiu tiu, ababababaaa …To jest mój car! Grety i Denisa to ja nienawidzę, nieposłuszni są nie słuchają się … A German! Przez ten kocyk czuję jego serce i wiem, że to on mnie będzie utrzymywał na starość. Mmmm ciu ciu ciu’’.
8-letnia Greta niczym wykwalifikowana opiekunka cały dzień niańczy braciszka, nosi go na rękach, prasuje mu ubranka… I znosi cięgi mamy, złej, bo mały nie spał w nocy, bo boli go brzuszek...
Najmniej zainteresowany nowym członkiem rodziny jest Adonis Denis. Ale jego w ogóle nie wiele interesuje, poza spaniem przy piecu i paleniem papierosów, w tajemnicy przed mamą. Ma w sobie jakiś nonszalancki wdzięk wstydliwej lamy, ale zdecydowanie częściej budzi we mnie irytacje niż sympatię. Wkurza mnie, że się leni, gdy w domu taka bida i że obowiązki i kuksańce spadają na jego małą siostrę. Greta jest zdecydowanie najsympatyczniejsza z tego towarzystwa. Tak, tak… Wiem, to okropne, że tak przychodzę i oceniam moich gospodarzy. Szczerze mówiąc kontakt z ową rodziną był jednym z bardziej ekstremalnych przeżyć jakich doświadczyłam w życiu. Zasypiałyśmy i budziłyśmy się przy dźwiękach telewizora, najczęściej śpiewnego ‘’Yamaaajakaaa’’ (Yamajka to imię bohaterki najpopularniejszej telenoweli w Mołdawii). Wystarczyło, że otworzyłyśmy oczy a zaczynał się potok słów Mariany; narzekania i próśb. Kupowałyśmy wiktuały na kolację (to oczywiste, w końcu u nich śpimy) - wymieniali listę kolejnych dwudziestu rzeczy, których im brakuje. Dostarczałyśmy je, Mariana z łagodnym uśmiechem prosiła bym podarowała jej podkolanówki, bo takich nie ma. Zdecydowanie wołałam pomóc rodzinie niż zapłacić w hotelu, więc kupowałam wszystko co trzeba, ale lista rosła, rosła, rosła… Wiem, że sama jestem sobie winna, bo w porę nie postawiłam granicy i w ich oczach byłam posiadaczką kabzy bez dna (jak w oczach każdego gdy nie stawia się granic). Mimo tej świadomości gdy po raz kolejny słyszałam "to nie drogie a bardzo by się przydało" miałam ochotę wgryźć się zębami w ścianę. Dominuje atmosfera zagrożenia i swego rodzaju wyjątkowości. Zdaniem gospodyni (rodzina powtarza za matką niemal słowo w słowo) wszyscy dookoła to narkomani i pijacy. Zazdroszczą im, chcą ich oszukać. Dom to ostoja, samotna wyspa wartości. Dlatego okropnie złoszczą Mariane wszelkie odwiedziny. Dlatego nawet do oddalonego 10 metrów od domu sklepu, puszcza nas w asyście Denisa. Może byłoby to irytujące ale zabawne i ciekawe, gdyby w tym wszystkim nie było małej Grety.
Greta
Greta ma 8 lat. Jak na nasze warunki, najwyższy czas by poszła do szkoły. A mała marzy o nauce, jak dzieci z nosem przy szybie cukierni marzą o ciastku. Jest chłonna niczym gąbka i rezolutna. Codziennie prosi byśmy uczyły ja literek. Gdy dajemy jej karteczkę z notesu i długopis, zarysowywuje ją dopóty nie będzie nawet skrawka wolnego miejsca. Uwielbia opowiadać dowcipy z brodą jako narodne cygańskie bajki i tłumaczyć nam krok po kroku jak się robi ichnie potrawy. Całe dnie pracuje w domu, ale żaden tam z niej pokorny Kopciuszek- gdy złości się na najlepszą przyjaciółkę, mruży oczy niczym tygrysica i rzuca jej w twarz z pogardą: ‘’Nie mów do Grety. Greta dla ciebie umarła’’ (na co słodziutka Liza ze łzami w wielkich oczach, odpowiada ‘’Jezus widzi wszystko co ty robisz. A ty źle robisz Greta!’’). Babaj i Mariana mówią, że nie mogą puścić córeczki do szkoły ponieważ nie mają na materiały; zeszyty, kredki, plecaczek… Wymyślamy wiec akcję ‘’wyprawka dla Grety’’. Nakręcamy znajomych na facebooku żeby wpłacili choć 10 zł na edukacje malej Romki. Udaje się zebrać ponad 500 zł. Ze swojej strony lepimy ponad trzydzieści aniołków z masy solnej, malujemy je z dzieciarnią i chcemy sprzedać na bazarze (oraz po domach bogatych Cyganów) za bezcen. I wszystko wspaniale...
A tu nie Greta tylko sprzedawanie aniołków:
A tu nie Greta tylko sprzedawanie aniołków:
Dylematy
Tyle tylko, że nagle rodzice stwierdzają, że w sumie szkoła dla dziewczynki to fanaberia a im bardziej przyda się opał na zimę. W dniu w którym mieli zapisać córeczkę do szkoły, Mariana obwieszcza, że to najodpowiedniejszy czas na generalne porządki i bierze się za trzepanie dywanów. Zastanawiamy się czy faktycznie Greta będzie miała użytek z zakupionych materiałów, czy rodzice nie sprzedadzą wszystkiego na bazarze…
To nie jest tak, że oni są jakimiś złymi ludźmi, czy że nie kochają swoich dzieci. Oboje są analfabetami, edukacja nie jest ich zdaniem specjalnie istotna. Na jakiś czas przekonuje ich argument , że wykształcona dziewczyna łatwiej znajdzie bogatego męża, ale jak widać nie na tyle by zapisać córkę do szkoły. Samo pójście do urzędu i załatwienie formalności to pewnie dla nich duży wysiłek, nie chcą jednak by im w tym pomóc. Oczywiście nie brakuje świetnie wykształconych Romów ale akurat tutaj wiele dzieci jest w podobnej sytuacji, więc faktycznie posłanie dziewczynki do szkoły może być uznane za kaprys, gdy są ważniejsze sprawy, jak np. opał czy jedzenie. Nie wiem oczywiście jak jest u wszystkich Cyganów ale u tych, których poznałam ważniejsze jest ''tu i teraz'' od przyszłości. Trudno się wiec dziwić, że patrzą na nas jak na szalone gdy twierdzimy, że jakaś daleka przyszłość ma większą wagę niż teraźniejszość. My jesteśmy niewolnikami ciułania na emeryturę, płacenia na polisy ubezpieczeniowe i zamartwiania się tym co będzie jutro. Wielu Romom z podejściem nastawionym na teraźniejszość, udało się postawić zjawiskowe wille i mają się jak pączki w maśle. Bardzo możliwe (choć będzie to romantyczna i naiwna, hipisowska teza), że Cyganie ze swoim gestaltowskim osadzeniem w ‘’tu’’ są szczęśliwsi i pozwala im to na większe okazywanie spontaniczności… Nie zmienia to jednak faktu, że nagle stanęłam przed poważnym dylematem- co zrobić z pieniędzmi, które udało się nam zebrać. Tylu wspaniałych, znanych i nieznanych nam ludzi, zrezygnowało z pączka albo piwa… Nie możemy im teraz powiedzieć, ‘’a tak w ogóle to wasze pieniądze poszły na cygański barszcz”. Najchętniej umieściłabym te wszystkie materiały w jakiejś dziupli. To byłaby tajemnica, nasza i Grety. Mogłaby wchodzić do tej dziupli i malować i rysować ile dusza zapragnie. W moich surrealistycznych wizjach sowa uczy Gretę czytać, pisać, liczyć i rachować … Koniec końców uznałyśmy, że najlepiej będzie jak zakupione materiały zostawimy w szkole, gdzie będą czekały na nasza dziewczynkę a jeśli ona nigdy tam nie dotrze posłużą innym romskim dzieciom. W szkole nie znalazłyśmy jednak nikogo godnego zaufania. Ostateczna decyzja jest taka: za część pieniędzy kopiłyśmy materiały dla wszystkich dzieci, które brały udział w warsztatach. Dzieciakom posłużą ale nie jest tego tyle by opłacało się sprzedać. Reszta przeznaczymy na wyprawki dla wszystkich innych biednych dzieci, które jeszcze staną na naszej drodze. Przed nami jeszcze ponad rok podróżowania, więc na pewno ich nie zabraknie.
To co miłe
Bardzo nie chce by z tego tekstu wynikało że rodzina do której trafiłyśmy była jakaś zła, lub że z Romami jest coś nie tak. Absolutnie nie. Trudno być w tak odmiennej kulturze, wiec nie brakowało momentów, że zgrzytałyśmy zębami, w takich chwilach głos w głowie mówił mi jednak ‘’Na własne życzenie masz to Ola, co się dziwisz?’’. Poza wszystkim nie brakowało i ujmujących momentów;
Cieszyłam się kiedy wieczorem Babaj rosił wszystkich na szczęście i pomyślność, gałęzią zamoczona w wodzie.
Lubiłam trzyminutowy uśmiech Mariany, kiedy przerywała narzekania, roszczenia i żale…
I to jak streszczała burzliwe losy Yamajki, twierdząc, że ta krasawica jest bardzo do mnie podobna.
Babcię Noni, matkę Babaja inteligentną, dostojną i piękną niczym królowa.
Któregoś razu przyniosłyśmy produkty na prawdziwy cygański barszcz –na szczęście obyło się bez kupowania żywej kury- i zjedliśmy go z całą rodziną, zagryzając chlebem. To też było miłe.
Najmilsze były jednak chwile z Gretą. Tą fascynującą, ambitną dziewczynką. Niezwykła jak wszystkie dzieciaki z, którymi robiłyśmy warsztaty w „Cygańskim kwartale obok wiezienia”. Ale to już temat na nowa historie. Na historię pod tytułem ‘’Warsztaty’’.