Dzieciaki
wszędzie są podobne. Zmieniają się takie szczegóły jak kolor
skóry, kształt oczu czy ubranie, ale poza tym... Robią różki z
palców do zdjęcia kiedy za kimś stoją, wysuwają język podczas
rysowania, brudzą się jedząc lody i dostają szaleju gdy
przypadkiem pęknie balon z wodą.
fot. Czarli Bajka
Do Irackiego Kurdystanu przyjechaliśmy poznać dzieciaki, które wraz z rodzinami uciekły tu z syryjskiej Rożawy. Wtajemniczony w nasze plany recepcjonista z hotelu
wytłumaczył taksówkarzowi, gdzie chcemy pojechać. Po chwili znaleźliśmy się w dzielnicy
Newroz. Siedzimy na zimnych kafelkach obok blaszanej bramy i
rozkładamy nasz kram- zeszyty, krepina, kolorowa kreda, guziki,
balony, flamastry i stempelki. Gdyby nie Szkoły dla pokoju i
Stowarzyszenie Twórczego Dialogu, które zbierały dla nas materiały
nawet byśmy nie pomarzyły o takiej ilości skarbów. Przygląda się
nam umorusane rodzeństwo. Braciszek niepewnie chowa się za siostrą,
ośmioletnią szefową gangu. "W razie problemów, zwracajcie się do
mnie", mówi jej mina.
fot. Czarli Bajka
Kiedy
kończymy wypakowanie, dzieciaków jest już dwudziestka. Ponadto
mamy, tatusiowie i zgraja nastoletnich przystojniaczków w czarnych, obcisłych spodniach.
Okrąglutkie
i dostojne niczym foki mamusie, co i raz donoszą nam zimną wodę. Przesuwają siusimajtków do cienia, strofują bardziej rozbrykanych.
Można by się ukryć w fałdach ich przewiewnych szat jak w
namiocie. Ojcowie są bardziej zdystansowani. Szeroki uśmiech pod
gęstym wąsem widzimy dopiero, gdy pojawiają się magiczne sztuczki.
'Czary mary... Pan Hillary' ... umiemy pomnożyć balony więc może
uda się z banknotami lub różańcem?
fot. Czarli Bajka
Wszędzie
fruwa krepina od latawców, piętrzą się buty które zrzuciliśmy
by odtańczyć Czikuczakę- zwariowany taniec, z wymyślonymi słowami.
Wszystko rejestrują miejscowe chłopaki, którzy z pasją papparaci
celują w nas aparatami telefonów komórkowych. Odważniejsi każą sobie zapisać nasze nazwiska na
ręce by wieczorem dodać nas na facebooku.
fot. Czarli Bajka
Kiedy
robi się warsztaty na ulicy, miejsce czasem się buntuje. Nieważne,
że mieszkańcy i goście mają jak najlepsze chęci. Teren dzielnicy
Newroz nie jest przyjazny. Brakuje tam placu na którym moglibyśmy
zgarnąć dzieciaki. Musimy się tłoczyć na chodniku pod domem,
obok dość przejezdnej, pylącej się drogi. Po warsztatach płachta
Klanzy jest wilgotna po spotkaniu z kanalikiem ściekowym, w ustach
mamy smak pyłu i spieczone twarze. Żadne z nas jednak
cierpiętnice, bo to co się
dzieje między ludźmi jest po stokroć ważniejsze od terenu.
fot. Czarli Bajka
Powoli wyłaniają się charaktery. Przy kolejnym spotkaniu wiemy już
by uważać na Roslin bo zabiera dzieciom zeszyty, a potem z miną
jelonka Bambi zapewnia, że jeszcze nie dostała. Pyzatą Elind
warto zachęcić do pracy bo świetnie rysuje ale brak jej śmiałości.
Tajemniczy, rudowłosy grubasek pomaga nam uciszać inne dzieci. Rachityczny okularnik Mosul najchętniej cały czas siedziałby pod
płachtą. Wykorzystujemy zabawy dramowe i Weroniki Scherborne.
Swoich pięknych bajek o emocjach użyczyła nam pisarka DorotaSuwalska. Powstają niesamowite prace. Jest dużo radości, kolorów
i energii.
fot. Czarli Bajka
Któregoś dnia przychodzimy nieco później. Dzieci jest więcej niż zwykle, bo część już wróciła ze szkoły. Niczym armia, w szarych mundurkach zasilają skład naszych zajęć. Basia i Czarli obrysowują dzieciaki kredą na betonie a ja oddalam się z jedną z mam, by wyrobić ciasto na masę solną. Ledwo przekraczamy próg domu, kobieta łapie za telefon, opowiedzieć coś po kurdyjsku osobie po drugiej stronie, co i raz napomykając "czikuczaka, czikuczaka...". Kiedy kończy rozmowę - kuchnia jest w oparach mąki, a w garnku spoczywa blady placuszek, ciągle albo za twardy, albo za rzadki... Dodaję raz wody, raz mąki a minuty na zegarze nieubłaganie zataczają kolejne kółka. Gospodyni nie zraża, że gość coraz głośniej klnie i podaje wielki talerz z ryżem i aromatycznym mięsem.
Nie pozwala mi wstać aż nie zniknie
ostatnie ziarenko.
fot. Czarli Bajka
Wracając na ulicę, dyskretnie ocieram usta, by ślady po sosie nie
zdradziły, że kiedy dwie dzielne animatorki pracowały trzecia się
objadała. Ale to już nie jest ta sama ulica.
Wszędzie
tłoczą się dzieci. Dziesiątki dzieci. Bardzo głośnych i
rozbrykanych jak to może być w takim nieogarniętym tabunie. Basia
próbuje klaskać z nimi ansce kabanse ale jest ich zwyczajnie za
dużo. Dawałyśmy już sobie radę z nawet większą ilością uczestników, np. w Indiach ale tutaj wszystko psuje przestrzeń. Nie da się ich
wszystkich zebrać w jednym punkcie, bo zwyczajnie nie ma na to
warunków. Hałas nie rozchodzi się dookoła tylko zbiera w jednym
miejscu. Morze dzieciaków tamuje ruch co jakiś czas przejeżdżającym
samochodom. Wyjątkowo nie pomagają nam też rodzice.
Tylko rudowłosy grubasek jak zwykle na pogotowiu. Ze
spokojem mędrca próbuje uciszać swoich kolegów, jest w o tyle
lepszej sytuacji, że mówi w ich języku. Ale to już nie są
jego koledzy. Zamienili się w tłum. A tłum rządzi się swoimi
prawami. Umiemy pracować z grupami, z tłumami gorzej. Sytuacja
wymyka się spod kontroli. Z domu pod którym siedzimy wychodzi jego
właściciel i bardzo miło, po angielsku prosi byśmy się gdzieś
przeniosły bo próbuje uśpić syna. Postanawiamy zakończyć na ten
dzień warsztaty. Rozdajemy zeszyty i masę solną. Dzieciaki buczą i
krzyczą. Rozdziela nas tłum dzieci. Chowam się za najbliższą bramą
ale dzieciaki walą w nią jak w perkusję. Wreszcie dopadamy jakiś
samochód. Wchodzimy do metalowej puszki, którą atakują
nasze kochane dzieciaki- złe, że idziemy wcześniej ale też
po prostu bawiące się tym, że jest ich dużo, że gdy są razem ich
głos brzmi tak dobitnie. Być może świadome, że razem mogłyby
przenieść do góry samochód, w którym siedzą trzy cioteczki i
zdezorientowany kierowca.
fot. Czarli Bajka