czwartek, 31 maja 2012

warsztaty na ulicy

Dzieciaki wszędzie są podobne. Zmieniają się takie szczegóły jak kolor skóry, kształt oczu czy ubranie, ale poza tym... Robią różki z palców do zdjęcia kiedy za kimś stoją, wysuwają język podczas rysowania, brudzą się jedząc lody i dostają szaleju gdy przypadkiem pęknie balon z wodą.

fot. Czarli Bajka

Do Irackiego Kurdystanu przyjechaliśmy poznać dzieciaki, które wraz z rodzinami uciekły tu z syryjskiej Rożawy. Wtajemniczony w nasze plany recepcjonista z hotelu wytłumaczył taksówkarzowi, gdzie chcemy pojechać. Po chwili znaleźliśmy się w dzielnicy Newroz. Siedzimy na zimnych kafelkach obok blaszanej bramy i rozkładamy nasz kram- zeszyty, krepina, kolorowa kreda, guziki, balony, flamastry i stempelki. Gdyby nie Szkoły dla pokoju i Stowarzyszenie Twórczego Dialogu, które zbierały dla nas materiały nawet byśmy nie pomarzyły o takiej ilości skarbów. Przygląda się nam umorusane rodzeństwo. Braciszek niepewnie chowa się za siostrą, ośmioletnią szefową gangu. "W razie problemów, zwracajcie się do mnie", mówi jej mina.
fot. Czarli Bajka

Kiedy kończymy wypakowanie, dzieciaków jest już dwudziestka. Ponadto mamy, tatusiowie i zgraja nastoletnich przystojniaczków w czarnych, obcisłych spodniach.
Okrąglutkie i dostojne niczym foki mamusie, co i raz donoszą nam zimną wodę. Przesuwają siusimajtków do cienia, strofują bardziej rozbrykanych. Można by się ukryć w fałdach ich przewiewnych szat jak w namiocie. Ojcowie są bardziej zdystansowani. Szeroki uśmiech pod gęstym wąsem widzimy dopiero, gdy pojawiają się magiczne sztuczki. 'Czary mary... Pan Hillary' ... umiemy pomnożyć balony więc może uda się z banknotami lub różańcem?
fot. Czarli Bajka

Wszędzie fruwa krepina od latawców, piętrzą się buty które zrzuciliśmy by odtańczyć Czikuczakę- zwariowany taniec, z wymyślonymi słowami. Wszystko rejestrują miejscowe chłopaki, którzy z pasją papparaci celują w nas aparatami telefonów komórkowych. Odważniejsi każą sobie zapisać nasze nazwiska na ręce by wieczorem dodać nas na facebooku.
fot. Czarli Bajka

Kiedy robi się warsztaty na ulicy, miejsce czasem się buntuje. Nieważne, że mieszkańcy i goście mają jak najlepsze chęci. Teren dzielnicy Newroz nie jest przyjazny. Brakuje tam placu na którym moglibyśmy zgarnąć dzieciaki. Musimy się tłoczyć na chodniku pod domem, obok dość przejezdnej, pylącej się drogi. Po warsztatach płachta Klanzy jest wilgotna po spotkaniu z kanalikiem ściekowym, w ustach mamy smak pyłu i spieczone twarze. Żadne z nas jednak cierpiętnice, bo to co się dzieje między ludźmi jest po stokroć ważniejsze od terenu. 
fot. Czarli Bajka

Powoli wyłaniają się charaktery. Przy kolejnym spotkaniu wiemy już by uważać na Roslin bo zabiera dzieciom zeszyty, a potem z miną jelonka Bambi zapewnia, że jeszcze nie dostała. Pyzatą Elind warto zachęcić do pracy bo świetnie rysuje ale brak jej śmiałości. Tajemniczy, rudowłosy grubasek pomaga nam uciszać inne dzieci. Rachityczny okularnik Mosul najchętniej cały czas siedziałby pod płachtą. Wykorzystujemy zabawy dramowe i Weroniki Scherborne. Swoich pięknych bajek o emocjach użyczyła nam pisarka DorotaSuwalska. Powstają niesamowite prace. Jest dużo radości, kolorów i energii.
fot. Czarli Bajka

Któregoś dnia przychodzimy nieco później. Dzieci jest więcej niż zwykle, bo część już wróciła ze szkoły. Niczym armia, w szarych mundurkach zasilają skład naszych zajęć. Basia i Czarli obrysowują dzieciaki kredą na betonie a ja oddalam się z jedną z mam, by wyrobić ciasto na masę solną. Ledwo przekraczamy próg domu, kobieta łapie za telefon, opowiedzieć coś po kurdyjsku osobie po drugiej stronie, co i raz napomykając "czikuczaka, czikuczaka...". Kiedy kończy rozmowę - kuchnia jest w oparach mąki, a w garnku spoczywa blady placuszek, ciągle albo za twardy, albo za rzadki... Dodaję raz wody, raz mąki a minuty na zegarze nieubłaganie zataczają kolejne kółka. Gospodyni nie zraża, że gość coraz głośniej klnie i podaje wielki talerz z ryżem i aromatycznym mięsem.
Nie pozwala mi wstać aż nie zniknie ostatnie ziarenko.
fot. Czarli Bajka

Wracając na ulicę, dyskretnie ocieram usta, by ślady po sosie nie zdradziły, że kiedy dwie dzielne animatorki pracowały trzecia się objadała. Ale to już nie jest ta sama ulica.
Wszędzie tłoczą się dzieci. Dziesiątki dzieci. Bardzo głośnych i rozbrykanych jak to może być w takim nieogarniętym tabunie. Basia próbuje klaskać z nimi ansce kabanse ale jest ich zwyczajnie za dużo. Dawałyśmy już sobie radę z nawet większą ilością uczestników, np. w Indiach ale tutaj wszystko psuje przestrzeń. Nie da się ich wszystkich zebrać w jednym punkcie, bo zwyczajnie nie ma na to warunków. Hałas nie rozchodzi się dookoła tylko zbiera w jednym miejscu. Morze dzieciaków tamuje ruch co jakiś czas przejeżdżającym samochodom. Wyjątkowo nie pomagają nam też rodzice.


fot. Czarli Bajka

Tylko rudowłosy grubasek jak zwykle na pogotowiu. Ze spokojem mędrca próbuje uciszać swoich kolegów, jest w o tyle lepszej sytuacji, że mówi w ich języku. Ale to już nie są jego koledzy. Zamienili się w tłum. A tłum rządzi się swoimi prawami. Umiemy pracować z grupami, z tłumami gorzej. Sytuacja wymyka się spod kontroli. Z domu pod którym siedzimy wychodzi jego właściciel i bardzo miło, po angielsku prosi byśmy się gdzieś przeniosły bo próbuje uśpić syna. Postanawiamy zakończyć na ten dzień warsztaty. Rozdajemy zeszyty i masę solną.  Dzieciaki buczą i krzyczą. Rozdziela nas tłum dzieci. Chowam się za najbliższą bramą ale dzieciaki walą w nią jak w perkusję. Wreszcie dopadamy jakiś samochód. Wchodzimy do metalowej puszki,  którą  atakują nasze kochane dzieciaki- złe, że idziemy wcześniej ale też po prostu bawiące się tym, że jest ich dużo, że gdy są razem ich głos brzmi tak dobitnie. Być może świadome, że razem mogłyby przenieść do góry samochód, w którym siedzą trzy cioteczki i zdezorientowany kierowca.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz