czwartek, 24 marca 2016

I jeszcze kilka głupotek z Jordanii

1. Sąsiedzi
Wiliam mieszka w miejscowości al'Mazra nad Morzem Martwym. Prowadzi tam fundację zajmującą się ekologią. Wymyślił bardzo nowatorski system nawadniania gleby (w Jordanii to ważna sprawa), robi warsztaty, zrzesza aktywistów z okolicy, przyjmuje wolontariuszy z całego świata. Na jego farmie zbudowaliśmy pierwszy plac zabaw. 
Dzięki jego pomysłom całe miasteczko ma wodę na swoje uprawy a co za tym idzie pieniądze. Jak myślicie co sąsiedzi myślą o działalności Wiliama? Czy są zachwyceni jego przedsiębiorczością? Raczej nie.

- Duża grupa myśli, że jest totalnym dziwakiem.
- Inni, że jest romantykiem i cała ta fundacja to sposób na przyciągnięcie jakiejś ładnej wolontariuszki z Europy, która się w nim zakocha.
- Są też głosy, że jest szpiegiem Izaraela
i...
- Że te całe kanalizacje i dziwni przyjezdni, to tak naprawdę sposób na szukanie złota.


2. Nocne zabawy w Rusajfie
W domu dziecka w Rusajfie dzieciaki całe dnie siedzą w domu. Przy świetle jarzeniówki oglądają bollywoodzkie seriale. Opiekunki są dwie i wiecznie zmęczone (co nie dziwi). Zabawek brak. Jest za to nuuuda. Żywimy nadzieję, że to się zmieni kiedy pod nosem stanie plac zabaw. Mamy więc dużego kopa do pracy. Ale czasem zgrzytamy zębami. A kiedy słyszę tą cholerną, ckliwą muzyczkę, po której zawsze jest zoom na załzawione oblicze szczupłej Hinduski to mam ochotę zbijać talerze. Przypomina to trochę jakiś upiorny eksperyment- jak na małoletnich wpływa odcięcie od przyrody i przyssanie do odbiornika. Czasem kładziemy się mocno po 1.00 w nocy a dziewczynki jeszcze gapią się w telewizor. Zdarza się, że maluchy wstają przed opiekunkami i na śniadanie wyjadają łyżkami cukier. Albo z braku innej rozrywki wylewają wiadra wody na podłogę. A o wodę w Jordanii nie łatwo. Próbujemy to zmienić i prowadzić warsztaty ale jesteśmy zmęczeni budową. Czasem więc się zmuszamy... Choć nie o to przecież chodzi.


Ale pewnego wieczoru jest inaczej! Jest zabawa! Nadin wyłączyła telewizor, każe nam po kolei stanąć pod ścianą. Zamykamy oczy. Pstryka palcami, coś gada po arabsku. Każe liczyć do dziewięciu, potem do sześciu. I... Ręce osoby, przy której pstryka unoszą się w górę. Nawet u najbardziej sceptycznych to zadziałało. Jakby ktoś ciągnął za niewidzialny sznureczek... Przynajmniej tak twierdzą ci, którzy tego doświadczyli. Zosi się podniosły, Grzesiowi też. I Malice i Ali. U mnie jedynej ręce zwisają jak kłody. Aż zdenerwowało to babcię, i też zaczęła mi pstrykać przy uchu. Nic.



3. Dziwny dzień.
Pracowaliśmy sobie spokojnie na placu zabaw, takie tam ostatnie poprawki, bo dziś miało być wielkie otwarcie. Nagle podszedł do nas Tarek. To taki bardzo fajny gość, który mocno włączył się w budowę.
- Szybko do domu, do domu, Policja jordańska no gut. Zło! - tyle zrozumieliśmy. Przez kolejne kilka godzin dowiedzieliśmy się nie wiele więcej, poza tym, że pod żadnym pretekstem mamy nie wychodzić z domu dziecka.
Rano o wyjściu na dwór nie było mowy. Próbowaliśmy zrozumieć o co chodzi poprzez żywą konwersację na google translator. Wychodziły jakieś totalne bzdury typu: "potrzebuję naklejek". Jedyne co dało się zrozumieć po stokroć to, że "policja osły, policja no gut".

Spędziliśmy więc okropnie długi i bezproduktywny dzień w środku. A kiedy się ściemniło... Nadin zawiązała mi i Zosi chusty. Wystylizowała tak, abyśmy nie rzucały się w oczy i pobiegłyśmy do bankomatu. Wyciągnęłyśmy pieniądze dla pań, które udało się zebrać na laleczkach.

I nieoczekiwanie to głupie, nudne zawieszenie miało bardzo miłe i wzruszające zwieńczenie. Kilka lalek zrobiły też dziewczynki, które z nami mieszkają. 

Zarobiły niewielkie kwoty i martwiłyśmy się czy nie będą się porównywać z paniami ale wcale tak się nie stało. Zaczęły skakać i chichotać... A potem z części zarobionych pieniędzy kupiły łakocie na wspaniałą ucztę.




4. Areszt

Areszt domowy przeciągnął się do dwóch dni. Tarek to się pojawiał, to znikał. Obiecywał, że za pięć minut będzie po czym nie było go do wieczora. Pod koniec nie robiliśmy już warsztatów, nie snuliśmy planów, nie zastanawialiśmy się nad opcjami wydostania. Pod koniec sami niemrawo gapiliśmy się w ekran i rozglądaliśmy się za cukrem do wyjadania. Nie wiem na czym by stanęło ale nagle Tarek pojawił się z biletami do Aquaby i poprostu wsadził nas w autobus. Dotąd nie mamy pojęcia o co chodziło. Chyba sam Tarek miał jakieś problemy z policją i grupa z Europy, która kręciła się obok jego miejsca pracy, była mu nie na rękę. Wcale nie mieliśmy na tą Aquabę ochoty (bo przypomina Kołobrzeg w szczycie sezonu) ale nasz znajomy nie zapytał nas o zdanie. Jedyne co usłyszeliśmy na do widzenia to: "Sory, you now... Police in Jordan..."


5. Jabłka
Roszek nie miał dobrego czasu w Aquabie. Nikt z nas nie miał. Grześ dostał potwornej gorączki. Ja miałam rzut Haszimoto (taka tam choroba tarczycy) - i się snułam i nie miałam energii za grosz. Roszek wyczuwał oczywiście nasze nastroje (albo po prostu sam miał swoje) i pewnego ranka dał bajeczny koncert. Wył aż miło. I na całe gardło. I nie przestawał. Sama miałam ochotę się rozpłakać aż nagle usłyszałam pukanie. Byłam pewna, że to sąsiedzi pytają czy obdzieram dziecko ze skóry. Albo po prostu chcą mnie ochrzanić za hałasy.
Na progu stały dwie panie w chustach i mały słodki chłopczyk. Nim zdążyłam szerzej otworzyć drzwi wcisnęły mi przez nie tacę z owocami:
- Słyszeliśmy, że twoje dziecko płacze. Nie mamy w domu nic słodkiego ale może jabłka sprawią mu przyjemność?


5. Dziecko


Smutna i wymęczona poszłam z Roszkiem coś zjeść. Roch daje czadu:

- Pomidor blee! humus blee!- Ryżem sru na podłogę.
Przez chwilę sama mam ochotę czymś rzucić a najlepiej trzasnąć drzwiami i pójść gdzieś daleko. Ale oczywiście tego nie robię, tylko zbieram siły i beznamiętnie przyglądam się jak mój synek ryczy na całą knajpę. Nagle podchodzi do nas właściciel przybytku:

- Czy mogę sobie zrobić z dzieckiem zdjęcie?
- Teraz?- przewracam oczami.

- Dziecko w każdym humorze jest darem od Boga.

Potem podczas płacenia wydał mi za dużo reszty.

- Gdyby nie wojna, mój syn skończyłby jutro 12 lat. Zabierz swoje dziecko na jakieś ciastko czy coś, w moim imieniu.


7. Szef
Po trzech dniach w środku nocy wylądowaliśmy z powrotem na dworcu w Ammanie. Wymęczeni i głodni. I totalnie nie wiedzieliśmy co ze sobą począć. Nagle zobaczyłam pana w czeczeńskiej czapce:

- Czy pan jest Czeczenem?

- Tak się składa, że jestem szefem wszystkich szefów Czeczenów w Jordanii.

I wiecie co? To faktycznie był szef kaukaskiego centrum w Jordanii. Miał gigantyczną willę w bogatej dzielnicy, jeszcze większą wiedzę i mnóstwo historii, którymi chciał się podzielić. Zosia pracowała z Czeczenami w szkole, ja działałam z nimi przy bibliotekach podwórkowych. Nigdy jednak nie byłyśmy w samej Czeczenii. Osoby, które poznałyśmy w Polsce były w bardzo trudnej sytuacji. A tutaj gościł nas "szef wszystkich szefów". Pół nocy spędziliśmy słuchając więc historii o Groznym, górach i KGB. 


8. Daktyle
Przy granicy palestyńskiej jest farma daktyli. Jej właściciel rzucił intratną pracę w przemyśle filmowym aby założyć miejsce, w którym każdy będzie u siebie. Można podlewać palmy, pielić, zbierać śmieci albo gotować. Zrobiliśmy warsztaty dla dzieciaków i laleczki z ich mamami. Nie byliśmy pewni czy naszemu gospodarzowi spodoba się ten pomysł (no bo co wynika dla jego daktyli z naszych warsztatów?) a on powiedział "Już dawno myślałem o jakiś działaniach dla uchodźców. Będę patrzył na to co robicie i potem sam wprowadzę to w życie". A potem pomógł nam wszystko zorganizować. 

9. Mama
Rodziny żyją w namiotach w bardzo trudnych warunkach- w dzień słońce bezlitośnie świeci w oczy i spieka policzki, w nocy jest bardzo zimno. A jednak dzieciaki są w dużo lepszej kondycji niż te z murowanego domu dziecka w Rusajfie. Wszystko łatwiej jest przetrwać kiedy jest się blisko kochającej mamy.

10. Morze

Przez trzy dni po kąpieli w morzu martwym nie używamy solniczki. Wystarczy pstryknąć palcem.

1 komentarz: