Jezi zrobiła. Własnymi rękami. Pracowała w pocie czoła (nie bacząc na moskity, okresy ulewnych deszczy ni czarne myśli) i ma swój prywatny kawałeczek nieba. Miejsce w którym czas płynie o jedną sekundę dłużej, gałęzie uginają się pod słodkim mango i wszystkie małe żyjątka mają się dobrze. Serio!
Jezi jest Holenderką, ma trochę powyżej 40-stu lat i wygląda jak córka Toma Waitsa i afrykańskiej szamanki. Jest piękna! Kiedyś była znaną i popularną rzeźbiarką w swoim kraju. Do tej pory zdarza jej się otrzymywać zlecenia. Pięć lat temu dostała propozycję pojechania na wymianę do Meksyku. Wcale jej się to nie uśmiechało. Meksyk? O, nie! Wzbraniała się rękami i nogami. A kiedy wylądowała poczuła się jak u siebie i postanowiła zostać. Odcięła się od starego życia jednym ruchem.
Za równowartość kwoty, za którą w Amsterdamie przez rok mogłaby wynajmować mieszkanie, kupiła kawałek ziemi i zabrała się do roboty. Budowanie, lepienie, dzierganie i struganie. Razem z nią zamieszkały dwa koty Yin
i Jang
No i niestety tabun komarów.
I żyje sobie pięknie (pominąwszy te komary). Sama robi nalewki, sama ubija czekoladę. "Sprzedajesz to Jeni?", "O nie, jak się sprzedaje to się myśli- dodać więcej cukru? A może trochę mniej kokosa? Wolę się wymieniać".
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz