Niech tego wpisu nie czytają cukrzycy ani osoby z tendencją do próchnicy. Nie chcę słodzić ale jakoś nie potrafię o tym mówić inaczej (w takim przypadku wypadałoby, więc zamilknąć, tym bardziej, że nie dotyczy to za bardzo tematyki bloga ale uparta ręka dalej stuka w klawiaturę, zadając kłam teoriom jakoby to mózg sterował ciałem).
Kiedy prawie rok temu okazało się, że jestem w ciąży byłam przerażona. Bałam się, że moje plany runą i "wszystko się skończy". Pewna bardzo bliska mi osoba napisała wtedy dla mnie taki wierszyk:
Panienki Oli nie zapytano, czy jest gotowa, by zostać mamą
Więc wielka trwoga spadła na miasto,
gdy obwieszczono, że "w piecu ciasto".
Dziś już wiadomo, wszyscy to wiedzą,
Że w tym miasteczku, hen gdzieś za miedzą
Mieszka rodzina szczęśliwa wielce,
taka co można zamknąć w butelce.
Jak mały statek, by pokazywać,
Jak można miłość swą okazywać.
Pod koniec ciąży, w szale cholestazy, która była jak lot na księżyc i z powrotem (pewnie mam słabe wyobrażenie o lotach w kosmos) słowa tej rymowanki brzmiały mi w głowie niczym upiorna wyliczanka, która się nigdy nie spełni. A potem był cudowny poród, biały od mazi Roszek o bardzo bystrym spojrzeniu na moim brzuchu i... Pewnie, że czasem jest trudno. Że siedzenie w domu bywa nudne. Że pojawiło się dużo nowych obaw i już nic nie będzie takie samo. Zdarza się, że jestem ekstremalnie zmęczona (choć bobas wyjątkowo bezproblemowy). Zdaję sobie sprawę, że czeka mnie jeszcze mnóstwo trudnych chwil, zwątpień i niepokoi... Ale w tej chwili czuję przeogromną wdzięczność za Rocha-Lepiocha i za to spektrum emocji każdego dnia: