sobota, 3 listopada 2012

Weselimy w Swobodzie Raszkowskiej

Od wesela w Swobodzie gra mi w głowie ciągle ta piosenka:



A to było tak:
Zaraz po przyjechaniu do Swobody dowiedziałyśmy się, że nazajutrz szykują się tu aż dwa wesela. Bardzo chciałam zobaczyć jak taka uroczystość w Naddniestrzu. Wszystkie obrzędy przejścia są kluczem do poznania kultury, a co dopiero te najważniejsze  ślub i  pogrzeb.
Z braku pogrzebu rano udałam się na miejscowy cmentarz a wieczorem na wesele Alieny i Rusłana. Nikogo nie musiałam pytać o adres ponieważ doprowadziły mnie dźwięki biesiadnych melodii. Ledwo przekroczyłam bramę domostwa, w którym na całą wioskę grała kapela złożona ze smutnego pana i dwóch wesołych pań,  nerwowa blondynka (jak się później okazało matka panny młodej)  wręczyła mi tacę zastawioną smakowicie przysmażonymi pulpetami. Już sięgałam tłustym paluchem, żeby się poczęstować ale bynajmniej nie o to chodziło blondynce. Miałam zanieść je na stół, który, już i tak uginał się pod  toną jadła:


Tylko, że jakoś nikt się nie częstował. Pustki, gości brak. Uznałam, że przyszłam za wcześniej i włączyłam się w donoszenie kolejnych potraw (podchodząc do tego jednak bardzo sceptycznie bo na prawdę nie wiedziałam jak to wszystko się pomieści).
Swobodzkie błoto na podwórzu sowicie obsypano trocinami, na dwóch słupach rozwieszono płachtę, pod którą stały stoły, gaźnik przystrojono celofanem. Jeszcze balony, dywan na ścianę para-namiotu w którym miała odbyć się uczta (w Naddniestrzu dywan na ścianie jest oczywistym elementem dekoracji w każdym domu), kilka obrazów wyniesionych coby nadać przytulności i mamy miłą salę weselną, w przydomowym ogródku:


Tylko temperatura listopadowego wieczoru nie bardzo sprzyjała ucztom pod prawie gołym niebem. Po jakiejś godzinie biegania po sąsiadach i donoszenia kolejnych porcji jedzenia (ponieważ na wesele przygotowano takie ilości,  że nie zmieściłyby się one w jednej lodowce) poczułam się troszkę zmęczona. Nie żebym się skarżyła, wszak za wpychanie się na cudze wesela mogłabym się wreszcie jakoś odpłacić (na moje własne już teraz niech się czują zaproszeni wszyscy wagabundzi od Andory po Filipiny, chcący sprawdzić jak wyglądają polskie zaślubiny) ale troszkę niepokoiło mnie, że nie bardzo widziałam dla kogo ta strawa. To znaczy niby byli goście, ale jakby ich nie było... Bo licznie zgromadzeni, tłoczyli (od kilku godzin) przed bramą. W oparach mgły widać było tylko ogarki papierosów i słychać glosy:


I nikt ich jakoś nie zapraszał do stołu (na który ja patrzyłam coraz bardziej tęsknie), mimo, że marzli a godzina robiła się coraz późniejsza. Stoły zastawione, orkiestra gra ze zdwojoną swadą do pustego parkietu. Młodej pary nie widać (Panna Młoda co jakiś czas przemyka ale generalnie siedzi w domu obok pieca - widziałam jak chodziłam z tacami):


Po obejściu kręcą się rodzice panny młodej, których można rozpoznać po zawiązanym w trójkąt na klatce piersiowej materiale. W przypadku mamy jest to elegancki jedwab, w przypadku ojca ręcznik:


Po godzinie liczenia grzanek z kawiorem doszłam do wniosku, że tu są po prostu takie zwyczaje. Robisz furę jedzenia, stawiasz je na stole, każesz grać muzykantom i zapraszasz ludzi żeby popatrzyli (a niezaproszonych włączasz do pomocy). Trochę jak potlacz- obrzęd plemion z Ameryki Północnej podczas którego zaprasza się gości,  serwuje rozmaite dobra, po czym je spektakularnie niszczy (na tym to w bardzo dużym uproszczeniu polega). Tak samo nikt nie korzysta z serwowanych wspaniałości. Ok, pożywka dla duszy antropologa była, teraz idę się rozejrzeć za jakąś inną bardziej prozaiczną pożywką - pomyślałam co wiedziałam i poszłam pożegnać się z młodą parą do domu. Kiedy złożyłam życzenia i powiedziałam "do widzenia" panna młoda wybuchnęła płaczem: " Jak to już? Proszę nie idź jeszcze! wszyscy się rozchodzą...". Pan młody rzucił się pocieszać ukochaną a jedna z kum wytłumaczyła mi w czym rzecz. Nie jest bynajmniej naddniestrzańskim zwyczajem przetrzymywanie gości. By tradycji stało się zadość wszyscy musza się ustawić do pary z młodej z prezentami. Młodzi je przyjmują wypijając z każdym przy okazji kieliszek wódki i dzieląc się z nimi weselnym kołaczem:


Potem nowożeńcy przechodzą przez tunel z kwiatów i... wszyscy siadają do stołu. Na co czekamy? Ano tradycja nakazuje żeby jako pierwsza swój prezent wręczyła matka chrzestna panny młodej. A biedna kobieta utkwiła na granicy naddniestrzańsko - mołdawskiej. "Proszę zostań z nami bo Alenie będzie bardzo przykro, jak sobie pójdziesz. Poza tym nie mamy nikogo do robienia zdjęć  Nikt tu nie ma aparatu, wszyscy mają tylko komórki". I tak z moją tragiczną, elektroniczną małpką i umiejętnościami żywej małpki zostałam nadwornym fotografem. Ciotka wreszcie przyjechała a wytrwali goście ustawili się zgodnie z obyczajem w hałaśliwą kolejkę:



...i niebawem można było zasiąść do stołu !!!


i tańczyć:

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz