czwartek, 14 marca 2013

Jeże

Dzieciaki z ośrodka w Tbilisi są jak jeże. 


Trudno żeby było inaczej, przeszły niezłą szkołę przybierania kolców. Bez nich nie przeżyjesz na ulicy. Nauczyły się też wielu innych rzeczy, np. jak przetrwać tydzień na głodniaka, gdzie najlepiej żebrać, jak umknąć przed buciorem policjanta (niektórzy oblali tę lekcję, np. Rusłan od policyjnej kuli stracił nogę). Jeśli nie masz domu przez kilka, kilkanaście lat (a sam masz ich 14), jeśli nie znasz innego świata to potem bardzo trudno przestawić się na życie pod dachem. Przestrzeganie zasad, systematyczność, zaufanie - to są sprawy, z którymi ma problem wielu chowanych w ciepłych gniazdkach, więc co się dziwić wilczkom. Tego wszystkiego ma nauczyć dom dla dzieci z ulicy, do którego trafiliśmy w Gruzji. 


Nie jest to łatwe zadanie a i warunki okropne- pensje głodowe więc brak wykwalifikowanych (i zaangażowanych) wychowawców, powybijane szyby, odrapane ściany. Nie ma się co jednak ekscytować jeśli nie można czegoś na stałe zmienić. Im dłużej przychodziliśmy tym więcej widzieliśmy światła w tym ponurym miejscu. Odkryliśmy, że jest tu fajna, wykwalifikowana kadra dochodząca; logopedka, artoterapeutka a przede wszystkim wrażliwa i pełna pasji psycholożka Roza, (niestety pensja specjalistów też woła o pomstę do nieba). Dowiedzieliśmy się o planach remontu i całym systemie domowych domów dziecka, nad którym pracuje żona prezydenta. Przede wszystkim z każdym dniem docenialiśmy i zbliżaliśmy się do dzieciaków. Okazało się, że dziesięć pianin poustawianych w świetlicy służy nie tylko do demolki i ewentualnie rysowania (po zdjęciu blatów) ale dzieciaki świetnie na nich grają. Nigdy nie słyszeliśmy tak oryginalnych pomysłów w zabawach na kreatywność- durszlak może być freesbee! Albo garbem... (po prawdzie to jak masz naście lat i mieszkasz na ulicy to albo jesteś kreatywny albo martwy). 


Chwilami miałam wrażenie, że z warsztatów na warsztaty dzieciaki powoli gubią kolce ale to ułuda (i pycha wiecznie z siebie zadowolonej O.). Nie pomoże krótki warsztat by pozbyć się nieufności, która wsiąkła w kości ani lęku ze źrenicy oka. Nie da się jednak ukryć, że nawiązała się między nami pewna zażyłość i sympatia. Dużą rolę odegrała tu moja ciąża (dzięki Roszek!). Trudno się od tak do kogoś przytulić (dlatego- z tęsknoty za dotykiem- dzieciaki się między sobą non stop tłuką) ale każdy chce dotknąć brzucha, w którym mieszka mały chłopiec. Z uwagi na tego chłopca, największe łobuziaki gasiły papierosy na czas zajęć (pokazując tym samym, że jest w nich wrażliwość i empatia). Któregoś dnia jeden z kowbojów postanowił sprawdzić które z naszej dwójki jest samcem Alfa i zaczął po kolei krytykować mój strój. Zrobiłam więc bardzo zdziwioną minę i powiedziałam, że przyjeżdżam tu w TAKIM stanie bo go bardzo lubię, a on mi wypomina niedostatki urody. Trochę zamanipulowałam ale następnego dnia chłopiec zawisł mi na szyi, podczas zabawy na płachcie i stwierdził, że "jestem fajna".


Postanowiliśmy w naszej pracy skupić się, przede wszystkim na olbrzymich problemach z akceptacją ciała, dotykiem, bliskością. Chcieliśmy by poczuli, że można uzyskać czułość w akceptowalny sposób, że ich ciała są warte szacunku, że mogą stawiać granice, że warto o siebie dbać. Zazwyczaj wszystkich tych rzeczy uczymy się od bliskich. Nie wszyscy mają szczęście wychowywać się w rodzinie ale i w wielu domach dziecka bywają mądrzy dorośli, którzy okazują dzieciom czułość (w nienaruszający sposób, z myślą o dziecku a nie własnych potrzebach). Nic nie zastąpi przytulenia, pogłaskania po głowie przed snem, trzymania za rękę na pasach. Wszystkie techniki terapeutyczne mogą pójść na emeryturę przy takim wyborze. No dobrze ale to jest zadanie dla osób, z którymi ma szansę narodzić się więź. A my przyjeżdżamy tylko na chwilę. Nie będziemy dzieciaków tylko przytulać bo gdy znikniemy za horyzontem, staniemy się kolejną stratą w ich życiu, kolejnym zranieniem. Poza tym akurat tutaj znaczna część uczestników warsztatów to nastolatki. Trudno mi w niedwuznaczny sposób (nawet gdy się do tego garnie) posadzić sobie na kolanach 16-letniego, wytatuowanego chłopca. Na szczęście istnieje cała masa metod pracy z ciałem: ćwiczenia W. Sherborne, masaż balonem z wodą, zabawy sensoryczne (wszystkie te techniki to temat rzeka, napiszę o nich następnym razem).


Po raz kolejny zdałam tu sobie sprawę jaką moc ma silny, bezpieczny uścisk. Nie raz doświadczyłam tego z autystycznymi dziećmi- gdy zmysły płatają psikusy, jak dobrze gdy znajdzie się ktoś (lub coś) kto zepnie nasze ciało w całość. Najbardziej znanej amerykańskiej autystce (która pomimo neurologicznej nietypowości zrewolucjonizowała hodowlę zwierząt w Stanach) pomogło wchodzenie do ściskarki dla krów. Zainspirowana pomysłem Garden Temple (pewnie nie ja jedyna) wymyśliłam własną wersję tej maszyny i wkładam dzieciaki między dwa materace. 


Nie jest to na pewno metoda dla każdego (nie powinny z niej korzystać dzieci mające problemy z sercem i te, które właśnie zjadły obfity obiad) ale na wiele nadpobudliwych i agresywnych dzieciaków działa odprężająco i wyciszająco.  Tutaj również stosowaliśmy tę technikę i spotykała się z wielkim entuzjazmem. Od początku naszej pracy w ośrodku największe problemy mieliśmy z Szotą- lekko autystycznym, kiepsko komunikującym się 12- latkiem.  Czasem potrafił fajnie uczestniczyć w zajęciach ale niestety bywało, że wybierał darcie się, rozwalanie pianin i rzucanie krzesłami. Za wszelką cenę chciał zwrócić na siebie uwagę i np. osiągał to (a jakże, bardzo skutecznie!) wyrywając włosy wolontariuszowi z Niemiec. Chcieliśmy pomóc Szocie ale nie mogliśmy pozwolić by rozwalał zajęcia (wtedy logicznie wszystkie dzieci powinny się rzucić do wyrywania nam włosów). Dużo nad tym debatowaliśmy aż któregoś dnia spontanicznie, gdy nasza gwiazdka zabierała się do okładania mnie krzesłem, po prostu usiadłam na nim w kącie sali, tak by go unieruchomić. Oczywiście uważałam by nie zrobić mu (ani sobie) krzywdy i wybrałam moment, w którym byłam rozbawiona a nie zła. Grupa mogła dalej uczestniczyć w zajęciach prowadzonych przez Andrzeja. A Szota? Najpierw bardzo się zdziwił, potem zaczął się zaśmiewać aż wreszcie całkowicie się uspokoił. Nawet zdecydował się uczestniczyć w kilku następnych zabawach z grupą (tyle, że u mnie na kolanach). Jeszcze raz podkreślę, że bardzo ważne jest by takie metody stosować bez złości. Celem jest ulżenie dziecku w nadmiarze emocji targających jego ciałem a nie wyładowanie naszej frustracji. Dzięki tej sytuacji Szota stał się (w stosunkach ze mną) totalnym przylepą i bardzo go polubiłam. 
Jednak najbardziej wzruszające były zajęcia, podczas których nasze zabijaki malowały sobie  nawzajem twarze. Tyle w nich było uważności i delikatności...
Świetne z Was dzieciaki! Trzymam kciuki byście stracili wszystkie kolce i pokazali światu ile w Was dobrego i pięknego. I żeby świat też był dla Was dobry i piękny.


Ps. Jeszcze tu wrócimy na dłuższy, kilku miesięczny projekt. O takich skarbach się łatwo nie zapomina.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz