wtorek, 27 października 2015

Roch

Zawsze kiedy robimy pokazy slajdów pada (po prostu musi paść) sakramentalne pytanie: "A ten twój synek... On na prawdę z wami jeździ? Do romskich dzielnic, ośrodków dla uchodźców i domów dziecka?". Ano tak. Cieszyłabym się gdyby pytania dotyczyły raczej kultury Kurdów albo recyklingu ale to ten mały fumfel okazuje się najciekawszy. No to dzisiaj o nim.
Kiedyś napiszę więcej o tym jak nasze wspólne podróżowanie i wchodzenie w różne światy wpływa na Roszka a jak na uczestników zajęć. Dziś opowiem o tym jak to się w ogóle stało, że Roszek jest z nami i jak nam się jeździło kiedy jeszcze był w brzuchu. Bez obaw - obejdzie się bez "momentów". Ale to w sumie zabawna historia.

Cofnijmy się w czasie o cztery lata, do nie tak znowu odległej Mołdawii. Szłam sobie po górach (no górkach-  najwyższy szczyt w Mołdawii- Dealul Bălănești ma 430 metrów n.p m).


 


W chwili, na którą zumuję ciskałam piorunami. Byłam wściekła bo moi towarzysze mieli za nic me rozterki:
- Małyszka, Rozalka a może Stefania? - Kasia i ksiądz Dmitrij zamiast doradzić popatrzyli na mnie jakbym zaczęła puszczać bańki ze śliny.
- No bo jak będzie chłopak to wiadomo, że Roch. Chyba, że może Mieszko...
- Groch nie Roch! Ola przecież ty nawet nie jesteś w ciąży. A kandydata na ojca ani widu ani słychu!- bezlitośnie zgasiła mnie Kasia a ksiądz wybuchnął śmiechem.
Ok, może nie miałam dziecka, może go nawet nie planowałam... Ja po prostu bardzo chciałam znać jego imię!
Sama ciąża była wręcz wysoce nie na rękę. Mołdawia stanowiła tylko przystanek w piętnasto miesięcznej wyprawie po byłym ZSRR. Planowałyśmy ją od czterech lat. Na maleńką republikę przewidziałyśmy w sumie tylko dwa tygodnie ale wciąż tyle się działo, że pomykałyśmy po niej już drugi miesiąc. Wszystko wskazywało więc na to, że nasza podróż się przeciągnie.

***
Mniej więcej tydzień później stwierdziłyśmy, że skoro zbliżają się święta a my wciąż tak blisko jesteśmy od Polski to może warto spotkać się z rodziną a do tripu wrócić w okolicy Nowego Roku.
Dzień przed przekroczeniem granicy spędziłyśmy we Lwowie. Zamiast cieszyć się miastem znowu zajęłam się rozkminami: "Jak powiedzieć mojemu byłemu - z którym rozstałam się rok wcześniej-, że się z nim, podczas tej wizyty w kraju nie spotkam? Oczywiście jeżeli w ogóle będzie chciał się spotkać... W każdym razie grzecznie ale stanowczo."
Ledwie przekroczyłam granicę zadzwoniłam do Grzesia. 
-Będziesz w kraju? Wiesz, dziś cały dzień oglądałem twoje zdjęcia...- westchnął w słuchawkę.
Tydzień później Roch był już na świecie. O jego istnieniu dowiedziałam się w kawiarni, do której zaprosiłam znajomych aby się ze wszystkimi pożegnać. Ostatnia miała przyjść Ania. "Kup mi test ciążowy duszko. Bo coś mnie mdli"- wysłałam jej smsa.
Nie pogadałyśmy sobie tamtym razem... Za to wszyscy goście Baobabu słyszeli moje na wpoły szczęśliwe na wpoły przerażone: "Jestem w ciąży!!!!!".
Czułam, że zaczyna się jakaś zupełnie szalona nowa podróż. Nie wiedziałam dokąd wiezie mnie pociąg, nie zdążyłam się spakować, czułam, że niczego się nie trzymam i co gorsza wysoce prawdopodobne, że nie posiadałam biletu... Jak to bywa przy tego typu wyprawach, emocji była cała amplituda. Zawsze lubiłam niespodzianki.
Nie miałam pojęcia jaki okaże się ten ktoś kto rósł sobie we mnie. Czy polubi podróże? Istniało ryzyko, że nie, więc postanowiłam dokończyć objazdówę po byłym ZSRR póki jeszcze byłam w stanie. Ostatecznie Kasia pojechała na rowerze na Litwę a ja razem z moim kumplem Andrzejem wybrałam się na Kaukaz (przez Turcję).
Tata Fasolki został w Polsce.



Do końca życia pozostanę dłużniczką Andrzeja. Nie wiem jak inne brzuchatki ale ja byłam wyjątkowo upierdliwą towarzyszką.
Po pierwsze bez przerwy spałam (trochę o tym pisałam już TU)



Po drugie jadłam za pięciu



(ale to tylko w przerwach od snu)



A nade wszystko naprawdę dużo płakałam. 
Powodowana hormonami, tudzież wrodzonymi skłonnościami chlipałam rano, szlochałam z wieczora: To nie tak miało być, nie teraz. A w ogóle to czemu to takie nieodwołalne? 
Wiem, że zabrzmię jak totalna wariatka (i pewnie będzie to całkiem bliskie prawy) ale przerażenie mieszało się z wielką radością z faktu istnienia Fasolki.Ona wydawała mi się świetna. Tylko ja sama trochę wybrakowana. W tym, że będę tragiczną matką utwierdzały mnie wszystkie goszczące nas rodziny. W Turcji (i krajach ościennych Turcji też) dziecko to, gdzieś tak do 5-tego roku życia małe książątko. Wszyscy nad nim kwilą, zachwycają się. Andrzej fantastycznie wchodził w tą konwencję a mnie maluchy nudziły. Uwielbiam pracę z dziećmi, pedagogikę uważam za rodzaj sztuki ale... "No słodki jesteś niu niu niu. A może teraz pogadamy sobie z rodzicami?"


Nie wiem czym by się to moje chlipania i rozterki skończyły gdybym któregoś dnia nie usiadła na łóżku i nie stwierdziła: "Basta! Tym razem nie jestem sobie poradzić sama, potrzebuję kogoś kto mi pomoże". Nie wiem czemu nie zwróciłam się do przyjaciół, mojej wspaniałej rodziny czy towarzyszącego mi Andrzeja. Może czasem łatwiej jest się otworzyć przed dalszymi ludźmi. Natchniona przeczuciem (przeczucie to moje drugie imię) napisałam do jakiegoś gościa, który kilka miesięcy wcześniej zgłosił się do CzujCzujowej ekipy. Zgłosił się na wolontariusza a nie pocieszacza ciężarnej wariatki toteż nie odpowiedziałam mu opisem mojego stanu tylko zaproszeniem do Kurdystanu. Bo w między czasie dostaliśmy propozycję przeprowadzenia projektu w ośrodku dla uchodźców pod Duhokiem. Tak jakoś wyszło, że faktycznie się z owym młodzieńcem- czyli Tomkiem-  bardzo zaprzyjaźniłam. Jego pełne zrozumienia, zabawne maile przerwały potok łez a muzyka, którą mi codziennie podsyłał to taki soundtrack tego wyjzadu. Roch po urodzeniu od początku reagował na nią wzmożonym fikaniem. 

***
A Kurdystan? Organizowaliśmy go przez kolejne miesiące i wszystko zdawało się być w miarę przygotowane (o ile dobrze może coś przygotować osoba, która na zmianę użala się nad sobą i śpi) ale na miejscu okazało się, że to co mieliśmy mieć zapewnione wcale nie jest. Więc prócz ogarniania materiałów, programu i tak dalej spadło (na moje i andrzejowe barki) organizowanie noclegów, pozwoleń na wejście do ośrodka i tp. 
Strasznie się stresowałam bo oprócz odpowiedzialności za siebie i Roszka (w Gruzji okazało się, że to "boy") czułam ją za wspaniałych wolontariuszy przybyłych z Polski i Armenii. Kilka nocy spędziliśmy wpychając się komuś do domu (Kurdowie są mega gościnni ale nas było duuużo), jakąś kolację zaliczyliśmy na spontanicznym weselu. Znowu sporo łez pociekło... Ostatecznie wszystko jakoś wyszło. W samym projekcie mnóstwo było niedociągnięć i niepotrzebnych nerwów (za co wszystkich zainteresowanych baaardzo przepraszam!) ale o dziwo z częścią tej ekipy dalej mam bliski kontakt (i kolejne zaliczone wyjazdy). No i nikt mi nie zabierze wspomnień:
Dzieciaków dotykających mojego brzucha i tego jak w mig się przy nim uspokajały ("Bo Roszek się wystraszy!"). Rad od ich matek i  rozpieszczania przez wszystkie staruszki (po powrocie do Polski bardzo się dziwiłam, że nieznajome babcie nie reagują entuzjastycznie na mój brzuch):

fot. Kasia Komorek
fot. Tomek Stranc

Kiedy wróciliśmy do Polski, ledwo zdążyłam odrobinę odetchnąć zaczął się koszmar cholestazy. Okazało się, że jestem chora na paskudną genetyczną chorobę (która objawia się tylko w ciąży- nie ma ona nic wspólnego z woyażowaniem) i o mało i ja i Roch się nie przekręciliśmy (ja z desperacji w związku z postępującą przy tej chorobie bezsennością) . Trzeba było pójść do szpitala (przy kolejnych ciążach też się muszę na to szykować). No ale koniec końców żyjemy! I jest nam razem (we trójkę) bardzo, bardzo dobrze.

 fot. Pat Mic

No dobra a po co to wszystko piszę? Do tej pory unikałam takich osobistych wpisów. Dziś zadzwoniła do mnie znajoma: "Jestem w ciąży... I cieszę się a jednocześnie tak strasznie boję. Że osiądę w pieluchach, że nie będę miała na nic czasu, zamknę się z dzieckiem w domu, stracę przyjaciół i się roztyję. Więc dzwonię, bo tobie jakoś udało się uniknąć takiego oklapnięcia. Choć ty pewnie wszystko zaplanowałaś i od początku było super...".
Kurcze, niezłe mity krążą na temat macierzyństwa. I strasznie one skrajne. Albo sam cud, miód i orzeszki albo "stracę przyjaciół i wypadną mi zęby". Myślę, że batem na mity jest  prawda (no wiem, że zawsze subiektywna). U mnie na początku nie było sielanki. Teraz też życie nie jest ciągłym skakaniem po łące pełnej motyli. Ale na pewno jest łatwiej kiedy ma się wokół siebie ludzi. Bywa bardzo ciężko.ale kiedy wracamy z woyaży też z rozrzewnieniem wspominamy jacy byliśmy czasem głodni, zmęczeni i jak nas nieraz spiekło.

A tutaj blog innej podróżującej mamy, który dobrze pokazuje, że z wiatrem czy pod wiatr życie z dzieckiem to niesamowita przygoda: Somos Dos.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz