Zaczęło się wszystko od tego tego, że nocami tak potwornie swędziała mnie skóra, że budziłam się drapiąc do krwi.
Nic to! Myślałam sobie "W zasadzie to ta ciąża mogłaby się nie kończyć". Tylko nocy się troszkę bałam.
Więc koniec końców przestałam spać.
A potem swędzenie przerodziło się w potworny ból skóry. I ubrać się mogłam już tylko w t-schirty na lewą stronę z obciętą metką. Przynajmniej zrozumiałam jak się (prawdopodobnie) czują autyści.
Z każdym dniem swędzoneczka się pogłębiała. Wkrótce jedynym miejscem gdzie znajdowałam ulgę była wanna pełna wody zmieszanej z mąką ziemniaczaną (w konsystencji przypominało to kisiel - fascynujące doznanie). Lubiłam sobie wyobrażać, że jestem jak rewolucjonista Marat, który również - coby się nie drapać - spędzał dzionki w wannie (tylko, że jego swędziało nie od ciąży a od choroby wenerycznej). Bidak kiepsko skończył - zasztyletowany podczas kąpieli. Ale przynajmniej Jacques Louis David uwiecznił go (w tejże wannie) na obrazie:
Moją rozrywką stało się czytanie o chorobach.
Na Inflanckiej przebadano mnie bowiem od stóp do głów (za co Roszek będzie miał nakaz rysowania laurek leczącym mnie teraz lekarzom, do 18-stego roku życia) i okazało się, że jakieś tam inne parametry niż te podstawowe badania wskazują, że choruję na "ch".
Teraz wszystko jest pod kontrolą. Dostaję leki i kroplówki, muszę niczym na detoksie pić trzy litry wody dziennie by wypłukać świństwo, które mi się przez dwa miesiące nieleczenia nagromadziło pod skórą i powoli wracam do żywych.
Jak by nie było, tak wspaniale - najlepiej to jeszcze nie jest. Wystarczy spojrzeć o której godzinie spisuję te swoje złote myśli.
Roszka nie obchodzą bolączki matki i sobie beztrosko fika i tańcuje (preferuje Santanę) w tym brzuchu:
O cholestazie:
1
2
3
a tu jeszcze ciut o swędzeniu w ciąży
Nic to! Myślałam sobie "W zasadzie to ta ciąża mogłaby się nie kończyć". Tylko nocy się troszkę bałam.
Więc koniec końców przestałam spać.
A potem swędzenie przerodziło się w potworny ból skóry. I ubrać się mogłam już tylko w t-schirty na lewą stronę z obciętą metką. Przynajmniej zrozumiałam jak się (prawdopodobnie) czują autyści.
Z każdym dniem swędzoneczka się pogłębiała. Wkrótce jedynym miejscem gdzie znajdowałam ulgę była wanna pełna wody zmieszanej z mąką ziemniaczaną (w konsystencji przypominało to kisiel - fascynujące doznanie). Lubiłam sobie wyobrażać, że jestem jak rewolucjonista Marat, który również - coby się nie drapać - spędzał dzionki w wannie (tylko, że jego swędziało nie od ciąży a od choroby wenerycznej). Bidak kiepsko skończył - zasztyletowany podczas kąpieli. Ale przynajmniej Jacques Louis David uwiecznił go (w tejże wannie) na obrazie:
Moją rozrywką stało się czytanie o chorobach.
Na wszelkich forach dla równie zdesperowanych brzuchatek jak ja (jeśli idąc ulicą o 3.00 w nocy widzisz zapalone światło to kto wie, może to jedna z naszej armii? Z brzuchem jak arbuz, drapie się - albo oddaje innej przypadłości- i wali w klawiaturę przemierzając internet tam i z powrotem, w poszukiwaniu diagnozy, antidotum i wsparcia). Oczywiście natychmiast znalazłam, że takie objawy w ciąży jak "potworne swędzenie skóry bez wysypki i idąca za tym bezsenność" mogą oznaczać cholestazę ciążową.
Jest to paskudna choroba wątroby, występująca tylko w stanie przy nadziei. Nieleczona może prowadzić do śmierci płodu. Prowadząca mnie ginekolog z AlfaLek (podaję nazwę coby zrobić temu przytulisku złych lekarzy antyreklamę) stwierdziła, że to komary a gdy pokazałam plecy (które wyglądały jakbym się wytarzała w krzakach jeżyn) litościwe zleciła podstawowe badania na "ch". Te nic nie wykazały, więc bujałam się niewesoło dalej. W chwili rozpaczy pojechałam na ostry dyżur do wychwalanego w stolicy szpitala świętej Zofii ale tam mnie zbyli. Poradzili tylko by powtórzyć te same badania (które znowu były w normie). I tyle się dowiedziałam.
Zaczęłam więc turne po innych lekarzach i znachorach.
A każdy z pewnością farmera, który przydybał lisa w kurniku i krzyczy "mam cię!", obwieszczał:
- Kobieta w ciąży to zagadka. 130 zł się należy
- Och to candidia moja mała. Musisz odstawić gluten, mleko i jajka
- Pij rano olej z wiesiołka
- Pij wieczorem olej z czarnuszki
- Grunt to oddech. Zastanów się co Twoja skóra ci mówi.
- Zapiszę pani relanium, bo to wszystko nerwy
- Skarbeńku brakuje ci żelaza, pij moje zioła, zaraz podam przepis
i tak dalej.
Odprawiałam te wszystkie zalecenia jak jakieś misterium ale nie pomagało (albo pomagało na moment bo tak mocno trzymałam się nadziei). Zrobiłam sobie masę, masę badań- z własnego pomysłu bo lekarze i znachorzy (bardzo przekonani co do swoich diagnoz) ich nie przypisywali, ale nie rzuciły nowego światła na mój stan.
Kilka dobrych dni spędziłam zapłakana wijąc się na kafelkach w łazience (bo zimne). Chwała glazurnikom. A także chwała tym kilku osobom, które wymogły na mnie bym jednak pojechała do szpitala bez lęku, że znowu mnie odprawią z kwitkiem.
I tu kochane brzuchatki (bo do Was kieruję ten przydługi, prywatny jak jasna gwint wywód, gdyż wiem, że ciężarnych kobiet w podobnej sytuacji jest cała masa) następuje wreszcie optymistyczny zwrot mojej opowieści: pojechałam na Inflancką i tam zajęli się mną jak należy. Czyli kochane-ciężarne-cierpiące-niezdiagnozowane:
jak jesteście z Warszawy to polecam ten szpital
a jak nie jesteście
to zróbcie sobie koniecznie nie tylko podstawę badań (czyli w przypadku cholestazy ASPAT i ALAT) ale i tajemniczo brzmiące Fosfatazę i Bilirubinę i co tylko jeszcze się da.
Jest to paskudna choroba wątroby, występująca tylko w stanie przy nadziei. Nieleczona może prowadzić do śmierci płodu. Prowadząca mnie ginekolog z AlfaLek (podaję nazwę coby zrobić temu przytulisku złych lekarzy antyreklamę) stwierdziła, że to komary a gdy pokazałam plecy (które wyglądały jakbym się wytarzała w krzakach jeżyn) litościwe zleciła podstawowe badania na "ch". Te nic nie wykazały, więc bujałam się niewesoło dalej. W chwili rozpaczy pojechałam na ostry dyżur do wychwalanego w stolicy szpitala świętej Zofii ale tam mnie zbyli. Poradzili tylko by powtórzyć te same badania (które znowu były w normie). I tyle się dowiedziałam.
Zaczęłam więc turne po innych lekarzach i znachorach.
A każdy z pewnością farmera, który przydybał lisa w kurniku i krzyczy "mam cię!", obwieszczał:
- Kobieta w ciąży to zagadka. 130 zł się należy
- Och to candidia moja mała. Musisz odstawić gluten, mleko i jajka
- Pij rano olej z wiesiołka
- Pij wieczorem olej z czarnuszki
- Grunt to oddech. Zastanów się co Twoja skóra ci mówi.
- Zapiszę pani relanium, bo to wszystko nerwy
- Skarbeńku brakuje ci żelaza, pij moje zioła, zaraz podam przepis
i tak dalej.
Odprawiałam te wszystkie zalecenia jak jakieś misterium ale nie pomagało (albo pomagało na moment bo tak mocno trzymałam się nadziei). Zrobiłam sobie masę, masę badań- z własnego pomysłu bo lekarze i znachorzy (bardzo przekonani co do swoich diagnoz) ich nie przypisywali, ale nie rzuciły nowego światła na mój stan.
Kilka dobrych dni spędziłam zapłakana wijąc się na kafelkach w łazience (bo zimne). Chwała glazurnikom. A także chwała tym kilku osobom, które wymogły na mnie bym jednak pojechała do szpitala bez lęku, że znowu mnie odprawią z kwitkiem.
I tu kochane brzuchatki (bo do Was kieruję ten przydługi, prywatny jak jasna gwint wywód, gdyż wiem, że ciężarnych kobiet w podobnej sytuacji jest cała masa) następuje wreszcie optymistyczny zwrot mojej opowieści: pojechałam na Inflancką i tam zajęli się mną jak należy. Czyli kochane-ciężarne-cierpiące-niezdiagnozowane:
jak jesteście z Warszawy to polecam ten szpital
a jak nie jesteście
to zróbcie sobie koniecznie nie tylko podstawę badań (czyli w przypadku cholestazy ASPAT i ALAT) ale i tajemniczo brzmiące Fosfatazę i Bilirubinę i co tylko jeszcze się da.
Na Inflanckiej przebadano mnie bowiem od stóp do głów (za co Roszek będzie miał nakaz rysowania laurek leczącym mnie teraz lekarzom, do 18-stego roku życia) i okazało się, że jakieś tam inne parametry niż te podstawowe badania wskazują, że choruję na "ch".
Teraz wszystko jest pod kontrolą. Dostaję leki i kroplówki, muszę niczym na detoksie pić trzy litry wody dziennie by wypłukać świństwo, które mi się przez dwa miesiące nieleczenia nagromadziło pod skórą i powoli wracam do żywych.
Jak by nie było, tak wspaniale - najlepiej to jeszcze nie jest. Wystarczy spojrzeć o której godzinie spisuję te swoje złote myśli.
Roszka nie obchodzą bolączki matki i sobie beztrosko fika i tańcuje (preferuje Santanę) w tym brzuchu:
A koło 4 września (albo wcześniej bo przy cholestazie często trzeba przyśpieszyć termin) wreszcie zacznie tańcować i fikać TU !
O cholestazie:
1
2
3
a tu jeszcze ciut o swędzeniu w ciąży
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz