Myślę, że radość ma nieuzasadniony i w gruncie rzeczy szkodliwy monopol w przestrzeni publicznej. Nie mam tu na myśli tego jak się ludzie w rzeczywistości do siebie odnoszą i co czują, bo to jest zupełnie inna sprawa ale chodzi o funkcję i emocje, których się od nas oczekuje. Centra rozrywki, parki, sklepy to miejsca, które mają podnieść nasz nastrój lub utrzymać go w normie. No i fajnie, bo przyjemniej jest się cieszyć niż złościć tylko, że tak już jesteśmy skonstruowani, że przeżywamy całą gamę. Funkcję wywoływania i katalizowania rozmaitych uczuć pełni sztuka. Kiedy chcemy się bać wystarczy obejrzeć horror czy sięgnąć po Kosińskiego, jeszcze bardziej pogrążyć się w stanie melancholii pomoże nam Lou Reed i jego Perfect Day (czy co tam uważamy za najsmutniejszą piosenkę świata). Sztuka zawstydza, sztuka budzi wstręt albo uspokaja. A jakie możliwości do odczuwania daje miasto? A konkretnie stolica? Brakuje miejsc gdzie kolektywnie można byłoby przeżywać rozmaite stany. Może, gdyby na równi z centrami rozrywki powstawały miejsca służące temu by dać upust złości, melancholii czy wstydowi nie przenosilibyśmy tych uczuć na resztę miasta. Czy gdyby stawiać pomniki złoczyńcom, których można bezkarnie opluć czy oblać farbą co poniektórzy wstrzymali by się od demolowania przystanków. A może takie miejsca już istnieją? W ramach zaprzyjaźniania się z Warszawą, oswajania jej i zakochiwania się stworzyłam subiektywny przewodnik po miejscach związanych z poszczególnymi emocjami. Wybierałam miejsca darmowe lub tanie (do 10 zł) bo takiż powinien być dostęp do wyrażania uczuć. Galerii, muzeów, kin i teatrów nie opisuję bo tam po różne stany idziemy z definicji.
Będę zapodawać w odcinkach bo takowych miejsc masa nieprzebrana.
Zdziwienie
- Fotoplastykon
Do oglądania fotografii stereoskopowych początkowo wykorzystywano tylko stereoskop – rodzaj okularów – złożony z dwóch lekko powiększających i ułożonych obok siebie soczewek dających efekt przestrzennego widzenia obiektu. Wynalazek z miejsca stał się olbrzymim (również komercyjnym sukcesem), więc zaczęto go ulepszać. W 1870 roku w Berlinie zaprezentowano pierwszy fotoplastykon czyli maszynę, w której można było obserwować przesuwające się stereoskopowe obrazki. Seans (najczęściej puszczane były fotografie z egzotycznych miejsc) dawał widzom namiastkę podróży. Na przełomie XIX i XX wieku w całej Europie było około 250 fotoplastykonów.
Niestety wraz z narodzinami kinomatografu fotoplastykony poszły w niepamięć. Nikt się nie będzie ekscytował statyczną trójwymiarowością kiedy ma do wyboru obraz ruchomy z fabułą. Dziś, w naszej kulturze film jest jedną z najbardziej powszechnych rozrywek więc zdziwień naszemu mózgowi dostarczy staroświecka, dziwaczna maszyna w kształcie beczki na literę F.
Warszawski model znajduje przy Al. Jerozolimskich 51, w Kamienicy Hoserów.
Nie wiadomo dokładnie kiedy powstał i stanął w obecnym miejscu. Jedne źródła podają rok 1905, czyniąc go najstarszym czynnym fotoplastykonem w Europie, inne odmładzają jego początki na 1946 rok. Podczas drugiej wojny światowej służył jako konspiracyjny punkt kontaktowy. W roku 1945 dawał nadzieję pokazując podkolorowywane zdjęcia z czasów świetności miasta . W latach 50-tych i 60-tych chodziło się do niego na randki słuchać jazzu i oglądać zdjęcia z europejskich stolic. Obecnie maszynę wydzierżawiło od właściciela Tomasza Chudego Muzeum Powstania Warszawskiego.
Mózg zrobiony przez fotoplastykon w bambuko, wyprodukuje zadziwiające sny w...
- Kapsule do spania na ul. Felińskiego 37
Taką przyjemność (oby się zwróciła trzeba przygotować notes i długopis, by sen natychmiast zapisać) możemy sobie sprawić już za 4 zł (tyle kosztuje godzinna drzemka, cała noc z pełną fazą snów jest już nieco droższa). Na jakość naszych marzeń sennych może wpłynąć fakt, że kapsuła jest dźwiękoszczelna i ma wymiary 200 centymetrów długości na 90 centymetrów wysokości i szerokości (niech czytelnicy z klaustrofobią wybaczą mi tą propozycję i zostaną przy fotoplastykonie. O ile oczywiście nie są klaustrofobikami z jednym okiem, bo dla takowych i powyższe nie będzie żadną atrakcją).
U nas tego typu forma noclegu (i w ogóle pomysł by w przestrzeni miejskiej było specjalnie wyznaczone miejsce, w którym można sobie urządzić drzemkę) może jeszcze dziwić ale na świecie kapsuły stają się coraz bardziej popularne. Jednym z wariantów tego typu miejsc, jest hotel, którego filozofia podana jest w nazwie "9 hours" : 1 godzina na prysznic, 7 godzin na sen i 1 godzina na odpoczynek. We wnętrzu panuje absolutny minimalizm, w budynku użyte są tylko cztery kolory, z przewagą czerni i bieli. aby ograniczyć bodźce. Człowiek ma się tu poruszać z jak najmniejszym wysiłkiem, skupiając się tylko na niezbędnych czynnościach. Przy wejściu gość kieruje się według strzałek narysowanych na podłodze, które krok po kroku wskazują jakie czynności ma wykonać: gdy przy strzałce widnieje symbol buta – to oznacza, że klient powinien ściągnąć obuwie i schować je do szafki i td.
Kapsuły do spania
Początki pierwszej polskiej fabryki czekolady (i słodkich zapachów na stołecznych uliczkach) zaczęły na początku 1845 r., kiedy to niemiecki cukiernik Karol Wedel przybył do Warszawy by ze swoim imiennikiem o nazwisku Grohnert, poprowadzić cukiernię przy ul. Piwnej 12. Spółka zrobiła prawdziwą furorę, więc sześć lat później zadowolony z sukcesu Karol Wedel otworzył własny sklep na ul. Miodowej 12 a przy nim i parową fabrykę czekolady. Pierwszym wyrobem nie była jednak wcale czekolada tylko śmietankowe karmelki reklamowane w „Kurierze Warszawskim” jako: „Zupełnie nowy i szczególny utwór cukierniczy, a nade wszystko wyborny środek leczniczy i łagodzący wszelkie cierpienia piersiowe, nader skuteczny na słabości te w miesiącach wiosennych, a nawet dla nie cierpiących i zwolenników delikatnego smaku – bardzo przyjemny wyrób”. Na fali ogromnego sukcesu, w 1865 r. zakład został rozbudowany i przeniesiony na ul. Szpitalną 4/6/8 (gdzie dziś znajduje się pijalnia czekolady i sklep ale to już emocje na które wydamy ponad 10 zł. Kiedyś przyszłam do wspomnianej pijalni z grupą upośledzonych dzieci i 19-letni chłopiec z zespołem Downa zaczął nagle szlochać. Okazało się, że zasmuca go konieczność dokonania wyboru z wszystkich podanych czekolad. Nie jest więc wcale powiedziane, że taka pijalna dostarcza samych radości).
Wraz ze sprowadzeniem z Paryża specjalnej maszyny do walcowania masy słodowej rozpoczęła się produkcja czekolady pitnej- totalnego hitu, który łakomi Warszawiacy kupowali po ponad pięćset filiżanek dziennie. W 1876 r. Karol Wedel podarował fabrykę w prezencie ślubnym swojemu synowi Emilowi (to od jego podpisu mamy znany do dziś znak towarowy E. Wedel). W latach 30. XX wieku produkcję przeniesiono do nowej fabryki na Kamionku gdzie stoi po dziś dzień.
Trzecim z dynastii sławnych cukierników był Jan Wedel. Legenda tworzy z właściciela fabryki prawdziwego bohatera (jeszcze milej wdychać czekoladowe zapachy, gdy wiemy, że należała do takiego słodkiego wujka). Wsławił się nowatorskimi pomysłami, jak np. ustawienie przy bramie wejściowej do Parku Skaryszewskiego pierwszych w Warszawie automatów ze słodyczami- i niespotykanej w innych zakładach opieki socjalnej dla pracowników. Za jego czasów fabryka wzbogaciła się o własną służbę medyczną, domy mieszkalne dla pracowników, żłobek, przedszkole, klub sportowy RYWAL a także (to moje ulubione) zakładową orkiestrę. Codziennie obchodził zakład by porozmawiać z pracownikami a na święta Bożego Narodzenia i Wielkanocy każdy zatrudniony otrzymywał tygodniówkę zarobku w zależności od stawki oraz paczkę słodyczy. Wieloletnim pracownikom udzielał pożyczek na budowę domu, które następnie po części spłaty były umarzane. Pod koniec lat trzydziestych myślał o wybudowaniu dużego osiedla w pobliżu fabryki, w którym mogliby zamieszkać robotnicy. Jego zaangażowanie nie ograniczało się tylko do motywowania personelu. W każdym roku dziesięć procent zysku przeznaczane było na modernizację linii produkcyjnych. Rozwijał także eksport: głównie do krajów Europy, Stanów Zjednoczonych i Japonii. Jednym z jego niekonwencjonalnych posunięć był zakup samolotu przy dostawie wyrobów na terenie kraju i plantacji kakaowych w krajach egzotycznych. Założył również własne gospodarstwa rolne produkujące mleko na terenach górzystych w południowej Polsce (podobno poczynił próby by zasiać u nas ziarno kakaowca). Przewidując nieuchronny wybuch wojny dokonał zwiększonej ilości zakupu surowców, co pozwoliło przetrwać fabryce trudne czasy. Zgromadzenie tych zapasów pozwoliło utrzymać produkcję oraz objąć pomocą wielu warszawiaków. W okresie poprzedzającym wybuch wojny zarząd jego firmy zakupił trzy kompletne karabiny maszynowe dla wojska. Osobny rozdział w tym okresie stanowią deputaty żywnościowe, które były przydzielane pracownikom mimo dużego ryzyka ze strony okupanta. W czasie trwania wojny kierował produkcją pieczywa dla głodujących mieszkańców Warszawy. W fabryce odbywało się także tajne nauczanie dzieci pracowników. Po wybuchu Powstania Warszawskiego Jan Wedel nie mógł kierować fabryką. W tym czasie ulegała ona systematycznemu zniszczeniu na skutek licznych bombardowań oraz podłożenia ładunków wybuchowych przez wojska niemieckie ale znalazła się garstka pracowników, którzy wówczas z narażeniem życia często pod obstrzałem ratowali fabrykę. Osobna grupa walczyła z szabrownikami, którzy wynosili z niej surowce i urządzenia. Po wyzwoleniu Warszawy Jan Wedel razu rzucił się w wir odbudowy firmy ze zniszczeń wojennych. Nowe kierownictwo firmy zaoferowało mu posadę doradcy fachowego. Niestety szybko został usunięty z zakładów, które po 1948 roku upaństwowiono i przemianowano na ZPC - Zakłady Przemysłu Cukierniczego im. 22 Lipca. Kilka lat później władza ludowa uzupełniła nową nazwę firmy o dopisek: „d. (dawniej) E. Wedel”, łącząc nazwisko byłych właścicieli i siłę przedwojennej marki, z podobnymi w smaku do mydła wyrobami czekoladopodobnymi.Po upadku komunizmu firma została sprywatyzowana, wróciła do przedwojennej nazwy, lecz pierwotni właściciele nigdy już jej nie odzyskali. Z odszkodowania, które otrzymał za bezprawne używanie nazwiska przez państwową firmę Jan Wedel , ufundował srebrne tło dla krzyża w ołtarzu kościoła ewangelicko-augsburskiego św. Trójcy przy pl. Małachowskiego i pomnik I. Paderewskiego w Parku Ujazdowskim w Warszawie.
W 1991 roku Skarb państwa postanowił zarządzić przetarg na zarządzanie Wedlem. Wygrał koncern PepsiCo. Niezależnie kto by fabryką nie zarządzał zapach wpływa kojąco na mózg.
Wedel 1
Wedel 2
Wedel 3
Wpływ zapachów na mózg
Jak już pieścimy zmysły to zajmijmy się też i smakiem.
Radość
- Wedel
Początki pierwszej polskiej fabryki czekolady (i słodkich zapachów na stołecznych uliczkach) zaczęły na początku 1845 r., kiedy to niemiecki cukiernik Karol Wedel przybył do Warszawy by ze swoim imiennikiem o nazwisku Grohnert, poprowadzić cukiernię przy ul. Piwnej 12. Spółka zrobiła prawdziwą furorę, więc sześć lat później zadowolony z sukcesu Karol Wedel otworzył własny sklep na ul. Miodowej 12 a przy nim i parową fabrykę czekolady. Pierwszym wyrobem nie była jednak wcale czekolada tylko śmietankowe karmelki reklamowane w „Kurierze Warszawskim” jako: „Zupełnie nowy i szczególny utwór cukierniczy, a nade wszystko wyborny środek leczniczy i łagodzący wszelkie cierpienia piersiowe, nader skuteczny na słabości te w miesiącach wiosennych, a nawet dla nie cierpiących i zwolenników delikatnego smaku – bardzo przyjemny wyrób”. Na fali ogromnego sukcesu, w 1865 r. zakład został rozbudowany i przeniesiony na ul. Szpitalną 4/6/8 (gdzie dziś znajduje się pijalnia czekolady i sklep ale to już emocje na które wydamy ponad 10 zł. Kiedyś przyszłam do wspomnianej pijalni z grupą upośledzonych dzieci i 19-letni chłopiec z zespołem Downa zaczął nagle szlochać. Okazało się, że zasmuca go konieczność dokonania wyboru z wszystkich podanych czekolad. Nie jest więc wcale powiedziane, że taka pijalna dostarcza samych radości).
Wraz ze sprowadzeniem z Paryża specjalnej maszyny do walcowania masy słodowej rozpoczęła się produkcja czekolady pitnej- totalnego hitu, który łakomi Warszawiacy kupowali po ponad pięćset filiżanek dziennie. W 1876 r. Karol Wedel podarował fabrykę w prezencie ślubnym swojemu synowi Emilowi (to od jego podpisu mamy znany do dziś znak towarowy E. Wedel). W latach 30. XX wieku produkcję przeniesiono do nowej fabryki na Kamionku gdzie stoi po dziś dzień.
Trzecim z dynastii sławnych cukierników był Jan Wedel. Legenda tworzy z właściciela fabryki prawdziwego bohatera (jeszcze milej wdychać czekoladowe zapachy, gdy wiemy, że należała do takiego słodkiego wujka). Wsławił się nowatorskimi pomysłami, jak np. ustawienie przy bramie wejściowej do Parku Skaryszewskiego pierwszych w Warszawie automatów ze słodyczami- i niespotykanej w innych zakładach opieki socjalnej dla pracowników. Za jego czasów fabryka wzbogaciła się o własną służbę medyczną, domy mieszkalne dla pracowników, żłobek, przedszkole, klub sportowy RYWAL a także (to moje ulubione) zakładową orkiestrę. Codziennie obchodził zakład by porozmawiać z pracownikami a na święta Bożego Narodzenia i Wielkanocy każdy zatrudniony otrzymywał tygodniówkę zarobku w zależności od stawki oraz paczkę słodyczy. Wieloletnim pracownikom udzielał pożyczek na budowę domu, które następnie po części spłaty były umarzane. Pod koniec lat trzydziestych myślał o wybudowaniu dużego osiedla w pobliżu fabryki, w którym mogliby zamieszkać robotnicy. Jego zaangażowanie nie ograniczało się tylko do motywowania personelu. W każdym roku dziesięć procent zysku przeznaczane było na modernizację linii produkcyjnych. Rozwijał także eksport: głównie do krajów Europy, Stanów Zjednoczonych i Japonii. Jednym z jego niekonwencjonalnych posunięć był zakup samolotu przy dostawie wyrobów na terenie kraju i plantacji kakaowych w krajach egzotycznych. Założył również własne gospodarstwa rolne produkujące mleko na terenach górzystych w południowej Polsce (podobno poczynił próby by zasiać u nas ziarno kakaowca). Przewidując nieuchronny wybuch wojny dokonał zwiększonej ilości zakupu surowców, co pozwoliło przetrwać fabryce trudne czasy. Zgromadzenie tych zapasów pozwoliło utrzymać produkcję oraz objąć pomocą wielu warszawiaków. W okresie poprzedzającym wybuch wojny zarząd jego firmy zakupił trzy kompletne karabiny maszynowe dla wojska. Osobny rozdział w tym okresie stanowią deputaty żywnościowe, które były przydzielane pracownikom mimo dużego ryzyka ze strony okupanta. W czasie trwania wojny kierował produkcją pieczywa dla głodujących mieszkańców Warszawy. W fabryce odbywało się także tajne nauczanie dzieci pracowników. Po wybuchu Powstania Warszawskiego Jan Wedel nie mógł kierować fabryką. W tym czasie ulegała ona systematycznemu zniszczeniu na skutek licznych bombardowań oraz podłożenia ładunków wybuchowych przez wojska niemieckie ale znalazła się garstka pracowników, którzy wówczas z narażeniem życia często pod obstrzałem ratowali fabrykę. Osobna grupa walczyła z szabrownikami, którzy wynosili z niej surowce i urządzenia. Po wyzwoleniu Warszawy Jan Wedel razu rzucił się w wir odbudowy firmy ze zniszczeń wojennych. Nowe kierownictwo firmy zaoferowało mu posadę doradcy fachowego. Niestety szybko został usunięty z zakładów, które po 1948 roku upaństwowiono i przemianowano na ZPC - Zakłady Przemysłu Cukierniczego im. 22 Lipca. Kilka lat później władza ludowa uzupełniła nową nazwę firmy o dopisek: „d. (dawniej) E. Wedel”, łącząc nazwisko byłych właścicieli i siłę przedwojennej marki, z podobnymi w smaku do mydła wyrobami czekoladopodobnymi.Po upadku komunizmu firma została sprywatyzowana, wróciła do przedwojennej nazwy, lecz pierwotni właściciele nigdy już jej nie odzyskali. Z odszkodowania, które otrzymał za bezprawne używanie nazwiska przez państwową firmę Jan Wedel , ufundował srebrne tło dla krzyża w ołtarzu kościoła ewangelicko-augsburskiego św. Trójcy przy pl. Małachowskiego i pomnik I. Paderewskiego w Parku Ujazdowskim w Warszawie.
W 1991 roku Skarb państwa postanowił zarządzić przetarg na zarządzanie Wedlem. Wygrał koncern PepsiCo. Niezależnie kto by fabryką nie zarządzał zapach wpływa kojąco na mózg.
Wedel 1
Wedel 2
Wedel 3
Wpływ zapachów na mózg
Jak już pieścimy zmysły to zajmijmy się też i smakiem.
- Pracownia cukiernicza na Górczewskiej 15
Po pyszne pączki w tłusty czwartek ustawia się tu kilometrowa kolejka, która zakręca w ul. Działdowską (obowiązuje reglamentacja - jeden klient nie może naraz kupić więcej niż 20 pączków). Zakład dorobił się co prawda strony internetowej ale wciąż panuje w nim atmosfera staroświeckości, którą pamiętam z czasów kiedy wstępowałam tu w drodze do szkoły a obsługujące panie bardziej przypominają bzowe babuleńki niż ekspedientki. Do tego nie ma stałych godzin otwarcia - od 9:00 do ostatniego pączka! W święto cukiernicy wstają o 4, żeby pączki były świeże na otwarcie. Już wtedy jest dziki tłum. Są powody aby czekać bo takie pączki zjemy tylko tu: ręcznie lepione, miękkie drożdżowe ciasto na świeżych jajach, lukier który nie odpada i wiśniowo-śliwkowa konfitura z prawdziwych owoców. Bez śladu konserwantów i ulepszaczy. Receptura jest rodzinną tajemnicą firmy, której dzieje opisał Wojciech Herbaczyński w książce "W dawnych cukierniach i kawiarniach warszawskich". Historia pracowni ma swój początek w 1926 r. kiedy -przybysz z Równego-Władysław Zagoździński otworzył cukiernię przy ul. Wolskiej 53, na rogu Skierniewickiej. Po czterech latach zmienił lokal na większy na ul. Wolskiej 66. W nowym lokalu znalazło się miejsce na przestronny sklep, pracownię i wydzielone miejsce ze stolikami. Panowała atmosfera dyskretnej elegancji- ściany pomalowane na kremowo dodawały ciepła, wnętrze oświetlał żyrandol i kinkiety. Na stolikach wykładano codzienne gazety i tygodniki. Nie lada atrakcję stanowiły też stoły bilardowe i telefon. Nad utrzymaniem ciepłej atmosfery czuwała żona cukiernika Natalia zwana Talą. W lecie firma słynęła z lodów. Legenda głosi, że miejscowymi pączkami zachwycał się sam marszałek Józef Piłsudski i wysyłał po nie osobistego adiutanta. W czasie świąt Bożego Narodzenia cała dzielnica kupowała tu makowe, orzechowe i migdałowe strucle, a na Wielkanoc mazurki, babki i marcepanowe święconki. Z tymi ostatnimi to była cała celebracja- cech cukierników uznał za nie właściciela za artystę. Przed Wielkanocą Władysław Zagoździński zamawiał u stolarza kilkaset drewnianych stoliczków, które przyozdabiał serwetkami z napisem: »Alleluja” i układał na nich swoje cuda.
Firma świetnie prosperowała, aż do wybuchu wojny. Przez okres okupacji zakład nadal wypiekał swoje ciasta ale zakres produkcji stał się dużo mniejszy. Jak opisuje Herbaczyński: "Racje żywnościowe przydzielane przez Niemców były małe, a że ciastka zawierały cukier, tłuszcz, jajka (sacharyny używano tylko do słodzenia napojów) kupujących nie brakowało". W sierpniu 1944 roku, w czasie pacyfikacji Woli, Niemcy spalili kamienicę wraz z cukiernią. "Zagoździński, którego Niemcy - podobnie jak innych mężczyzn - wzięli do rozbierania barykad, uciekł. Przedostał się do Pruszkowa, gdzie miał kuzynów. Wyrobili mu kenkartę, ausweis i pracował w piekarni, która piekła chleb dla ludności i wojska". Przeżyli też inni członkowie jego rodziny. Starsza córka Hanna trafiła do fabryki pod Wrocławiem, gdzie pracowała przy krojeniu i suszeniu jarzyn. Młodszą Danutę wyniesiono z obozu w Pruszkowie kiedy zachorowała na tyfus. Przez Pruszków przeszła też jego żona. Po wojnie w maju 1945 r. w ruinach spalonej kamienicy przy Wolskiej 66 wreszcie doszło do spotkania rodziny. Wraz z pozostałymi lokatorami klan cukierników odbudował dom przy ul. Wolskiej i można było otworzyć cukiernię (w nieco skromniejszej formie). Cukiernia przetrwała trudne lata 50-te ale zaczęły się nowe kłopoty, związane z próbami zniszczenia w PRL prywatnej inicjatywy. Władze państwowe wprowadzały urzędowe receptury, naturalne surowce kazały zastępować zamiennikami. W 1973 r. władze, powiększając sąsiednie sklepy, wyrzuciły Zagoździńskiego z budynku przy Wolskiej 66, proponując w zamian lokal zastępczy przy Górczewskiej 15. Mała powierzchnia sklepu i pracowni zmusiła właścicieli do ograniczenia ilości wypieków. Dlatego też ograniczono je do produkcji pączków. Niepowtarzalnych, przepysznych, najlepszych w Warszawie! Dziś pracownię prowadzi już czwarte pokolenie cukierników.
artykuł Jerzego S. Majewskiego o "Słodkościach na przedmieściu"
Wstręt
- śmietniki
Jeśli wyjdziemy ponad wstręt i uprzedzenia, Warszawa (jak zresztą każde inne miasto) oferuje nam istny sezam czyli śmietniki. Przez pewien czas mieszkałam z dziewczyną, która ze specjałów znalezionych w okolicznych kontenerach robiła dla lokatorów naszej hacjendy pyszne wegańskie zupy i desery. Pod osłoną nocy sprytna Gosia znosiła do domu całe góry śmietnikowego jadła. Część była lekko nadpsuta, ale większość niczym nie różniła się od tego, co kupujemy w sklepach: grejpfruty, słonecznik sałata, pomidory, cukinia, bakłażany, banany. Owoców nie brakuje zwłaszcza latem przy bazarach. Poza tym często spotyka się przy supermarketach przetwory mleczne, których data ważności minęła kilka dni temu i jeszcze są smaczne ale sklep ich już nie sprzeda. Wszystko na zanurkowanie ręki.
Greenpeace podaje, że statystyczny Polak wyrzuca około 300 kg śmieci rocznie. Możemy być dumni bo to o sto kilogramów mniej niż przeciętny Europejczyk i aż połowa tego, co wywalają Amerykanin. Być może jesteśmy oszczędniejsi i bardziej dbamy o nasze dobra w związku z pamięcią o czasach komuny, kiedy wszystkiego brakowało. Niestety dobrobyt zabija słuszne nawyki i ilość produktów, które wyrzucamy, rośnie z każdym rokiem. Jak tak dalej pójdzie dogonimy Amerykanów, którzy wyrzucają do kosza prawie połowę swoich zakupów. Na szczęście każde (albo prawie każde) zjawisko budzi kontr-zjawisko i w latach 90. narodził się ruch freeganizmu, który zakłada wykorzystywanie tego czego pozbyli się inni. A ludzie pozbywają się wszystkiego, nie tylko (całkiem dobrego) jedzenia. To właśnie wśród odpadków mazowieccy poszukiwacze znaleźli jakiś czas temu 6 zeszytów z nutami z przełomu XIX i XX wieku, które opatrzone były oryginalnymi pieczątkami lwowskiej biblioteki. Przekazali je Bibliotece im. Fryderyka Chopina w Warszawie. W artykule o śmietnikowych skarbach z Rzeczpospolitej znalazłam rozmowę z Tomaszem Marszewskiem, właścicielem antykwariatu Tom: "(...) Zaskakuje mnie to niezmiennie od lat. Nie potrafię się z tym pogodzić ani do tego przyzwyczaić. Ostatnio ze śmietnika trafiły do mnie rzadkie druki konspiracyjne z okresu stanu wojennego, a także pierwodruki naszych największych poetów z czasów okupacji niemieckiej. Podobne przykłady mogę niestety mnożyć. Wyrzucanie dóbr kultury narodowej na śmietniki wynika na pewno z braku edukacji szkolnej, prasowej, telewizyjnej. Ktoś, kto wyrzuca takie przedmioty na śmietnik, nie wyniósł z domu rodzinnego zamiłowania do kultury(...)".
Żeby znaleźć takie muzealne eksponaty trzeba mieć dużo szczęścia. Znacznie prościej przedstawia się sprawa z meblami. Ludzie wystawiają je przed śmietnikami w całym mieście, nie trzeba ich specjalnie szukać. Kanapy, krzesła, regały, szafy- często bardzo oryginalne niczym z designerskiego sklepu. Można też trafić na używaną, ale sprawną pralkę czy lodówkę.
Na Facebooku jest grupa, która wymienia się śmietnikowymi tropami.
Na Facebooku jest grupa, która wymienia się śmietnikowymi tropami.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz