środa, 25 lutego 2015

ślub po meksykańsku

-Dziś możecie pójść na ślub- rzuciła od niechcenia przy śniadaniu pani prezydentowa (w San Tomas Choutla gościł nas prezydent. Taka miła odmiana po bandzie z DFu, hipisie z Xalapy i przed 70-letnią fascynującą damą i producentem filmowym). 
- Aaaaa cudownie...- rozanieliłam się. Bo my na prawdę lubimy śluby (a jeszcze bardziej wesela)
Nieważne czy kurdyjskie, tureckie  naddniestrzańskie czy huculski...
- Ślub to ślub. - stwierdziła filozoficznie moja gospodyni.


Obawiam się, że nawet bez rekomendacji Pierwszej Damy byśmy tam trafili bo przed kościołem bardzo zachęcająco grali mariachi. 
Potem równie zachęcająco Roszek uśmiechnął się do jakiejś pani
- To dziecko wygląda mi na głodne- zawyrokowała i zaprowadziła nas do miejsca, w którym miało się odbyć wesele.


Do rozpoczęcia trzeba było poczekać dobre kilka godzin ale to nie przeszkadzało tej miłej kobiecie nakarmić nas mole. Mole to meksykański sos z czekolady i kilku innych tajemniczych składników


- Wy się w ogóle nie przejmujcie- tłumaczyła nam później nasza znajoma z San Tomas Polka Asia- Tutaj każdy może przyjść na wesele. Jedzenia nie ma specjalnie wiele. Chodzi o to by się wspólnie bawić a na imprezę składa się prawie cała wieś.
Więc jakoś (choć jeszcze nie bogaci w tą wiedzę) poskromiliśmy skrupuły i zasiedliśmy do mole a ledwo skończyliśmy jeść jedno kelnerzy (zazwyczaj na weselach obsługują krewni ale tutaj któryś z gości zafundował obsługę) przynosili następne i następne... A potem zalecali (kelnerzy i rzesza troskliwych pań, która zasiadła po bokach i sprawdzała czy aby nie wyrzucamy pod stół) popić oranżadą. Obawialiśmy się, że po pięciu godzinach oczekiwania (była czternasta a tańce i przybycie młodej pary zapowiedziano na 19.00) nie będziemy mogli się ruszać z przejedzenia. A z obżerającymi się naiwniakami różnie bywa, jak uczą bajki. Potoczyliśmy się więc do domu. Kiedy wróciliśmy koło 20.00 przed stołami wyrosła dorodna scena, ludzi było jakieś dwadzieścia razy więcej.


Wszędzie biegały dzieciaki, znalazłoby się też kilka psów. Panna młoda cierpliwie wysłuchała mojego dukania życzeń i wróciła do swoich spraw. W Meksyku, mimo, że jest bardzo katolicki, mają dość specyficzne podejście do małżeństwa. Bywa, że para ma już gromadkę dzieci gdy nagle decyduje się na ślub jak z bajki. Tutaj młodzi mieli za sobą dwudziestoletni staż i trzech prawie dorosłych synów. 


Do tej pory w niektórych wsiach kontynuowany jest zwyczaj (znany chyba pod każdą szerokością geograficzną, m.in. w Kenii i u Romów) wedle którego kiedy dziewczę zostanie u chłopaka na noc jest tym samym przekazywane jego rodzinie (a raczej samo się przekazuje). Następnego dnia rodzice spotykają się jeszcze (by dla zasady) zastanowić się czy pozwolić młodym na wspólne życie a po tygodniu odbywa się skromna uroczystość weselna ale tylko dla najbliższej rodziny.


Po torcie, toastach zaczęły się bowiem tańce. Najpierw dość niezobowiązujące


A potem nieco skomplikowane, w których za bardzo nie mogłam się połapać. Na szczęście wszystko tłumaczyła mi Asia.
- Teraz składających się na wesele tańczą z młodymi. Ich się tu nazywa chrzestnymi.  Chrzestnych (brzmi to sympatyczniej niż "sponsorzy") nie brakowało. Jeden postawił alkohol, inny tort, obrączki, muzykę czy kieckę. 
W związku z tym, że tyle osób składa się na imprezę w Meksyku, inaczej niż na przykład w Indonezji czy na Ukrainie wesele nie służy do tego by się wzbogacić. Tam ślub jest okazją do nawiązania czegoś w rodzaju społecznego kredytu. Wszyscy goście przynoszą (niemałe) pieniądze dzięki czemu młodzi mogą sobie potem kupić dom czy zacząć jakiś biznes. A potem przy okazji kolejnego ślubu oddać okolice kwoty, którą dała dana osoba (czy jej krewni). Wszystkie sumy są precyzyjnie odnotowane w specjalnej książce.
Tutaj prezenty są znacznie skromniejsze. Zdarzają się oczywiście i ekskluzywne garnki czy jedwabne pościele ale para skarpetek też nie jest (podobno) powodem do przewracania oczami. 
Za imprezę teoretycznie płaci rodzina pana młodego ale nic nie odbyło by się bez wspomnianych "chrzestnych". Ich gest opiera się na regule wzajemności "w tym roku ja postawię tort Tobie, za dwa lata Ty mojej córce". Ich rola jest też nieco prestiżowa. Wszyscy "chrzestni" byli po kolei wywoływani by zatańczyć z młodymi a potem dołączali do koła wokół tańczących. 
Po przedstawieniu darczyńców odbywały się rozmaite zabawy weselne jak łapanie wianka czy nie do końca dla mnie mnie zrozumiałe (choć niewątpliwie dostarczające sporo radości) przepychanki. A potem był najciekawszy taniec- z indykami! 





Aby zapewnić parze młodej dobrobyt obtańcowuje się ją trzymając w rękach butle tequili czy coli, wiklinowe kosze, garnki, łyżki i żywe (przerażone) indyki... 


I ja tam byłam, piniacoladę piłam i z koszem na głowie tańcowałam!

wtorek, 17 lutego 2015

krewetkowa zupa Sebastiana



Potrzebne:
1.Krewetki (około 1, 5 kilo)
2. Dwie cukinie
3. Kilo ziemniaków
4. Kilo pomidorów
5. 5 cebul
6. Czosnek
7. Olej
8. Kolendra, pietruszka (wedle smaku)

Przygotowanie:
1. Pokrój drobniutko wszystkie warzywa a krewetki dokładnie umyj
2. Wsyp do garnka cebulę i zeszklij
2. Dodaj drobno posiekany czosnek
3. Dodaj pomidory i cukinię
4. Niech się delikatnie duszą
5. Dolej wody i gotuj jakieś pół godziny
6. Dodaj krewetki, dolej jeszcze wody i gotuj przez godzinę
7. Posyp kolendrą lub pietruszką i podawaj!


piątek, 13 lutego 2015

Zróbmy sobie raj

Jezi zrobiła. Własnymi rękami. Pracowała w pocie czoła (nie bacząc na moskity, okresy ulewnych deszczy ni czarne myśli) i ma swój prywatny kawałeczek nieba. Miejsce w którym czas płynie o jedną sekundę dłużej, gałęzie uginają się pod słodkim mango i wszystkie małe żyjątka mają się dobrze. Serio!


Jezi jest Holenderką, ma trochę powyżej 40-stu lat i wygląda jak córka Toma Waitsa i afrykańskiej szamanki. Jest piękna! Kiedyś była znaną i popularną rzeźbiarką w swoim kraju. Do tej pory zdarza jej się otrzymywać zlecenia. Pięć lat temu dostała propozycję pojechania na wymianę do Meksyku. Wcale jej się to nie uśmiechało. Meksyk? O, nie! Wzbraniała się rękami i nogami. A kiedy wylądowała poczuła się jak u siebie i postanowiła zostać. Odcięła się od starego życia jednym ruchem.


Za równowartość kwoty, za którą w Amsterdamie przez rok mogłaby wynajmować mieszkanie, kupiła kawałek ziemi i zabrała się do roboty. Budowanie, lepienie, dzierganie i struganie. Razem z nią zamieszkały dwa koty Yin



 i Jang



No i niestety tabun komarów.
I żyje sobie pięknie (pominąwszy te komary). Sama robi nalewki, sama ubija czekoladę. "Sprzedajesz to Jeni?", "O nie, jak się sprzedaje to się myśli- dodać więcej cukru? A może trochę mniej kokosa? Wolę się wymieniać".


A kiedy skończyła budować swój raj zabrała się za malowanie okolicznego miasteczka w rybki. Na znak protestu przed budową tamy w rzece, bo tama zniszczy ekosystem. Jeśli ktoś popiera sprzeciw Jezi zamawia taką rybkę na swoim domu.


Prawda, że inspirujące???

wtorek, 10 lutego 2015

Co robić w Xalapie (i okolicach)?

Między rozbijaniem karteli narkotykowych, medytacjami na łonie nieskażonej natury a jedzeniem tamales, znaleźliśmy przez ten tydzień odrobinę czasu by wystawić nasz teatrzyk i zrobić warsztaty w:

 szkole w Ranjo Viecho



miasteczku zamieszkanym przez meksykańskich Cyganów (choć koniec końców w zabawach nie uczestniczył żaden Cygan)


 na ulicy w Jalcomulco


kawiarni la Bruja


kościele Babtystów


i w miejscowym teatrze


o czym nie omieszkała się nie wspomnieć miejscowa prasa (gdyby autopromocja nosiła stanik miałabym olbrzymi biust)





A tak na prawdę o tym co warto zrobić w Xalapie, najpiękniej pisze Ola Synowiec.

wtorek, 3 lutego 2015

Adios DF !!!

Opuściliśmy miasto Meksyk. Duszne, zanieczyszczone, męczące i fascynujące.
Przyjęła nas tam, po królewsku Isia Wieczorek z AmaPola a my z wrodzonym sobie wdziękiem miast być umówione cztery dni zostaliśmy dwa tygodnie...

Przez ten czas:
robiliśmy warsztaty dla małych i trochę większych
a po godzinach oddawaliśmy się kibicowaniu Lucha Libre ( z którego zbyt wiele nie zrozumiałyśmy ale bardzo fajnie o nich pisze niejaka Ola z Mexico Magico, do której  zaglądamy częściej niż do słownika)



Zaprzyjaźnialiśmy się z pięknymi ludźmi


i wiewiórkami


Pływaliśmy po Xochi Milco.
Z tym Xochi Milco to w ogóle było tak:
Mieliśmy problem z ważnym przelewem, więc musieliśmy oszczędzać a już od dawna planowaliśmy wycieczkę do Xochi Milco- mocno turystycznej, acz faktycznie ciekawej części miasta Meksyk. Główną atrakcją jest tam (dość drogi) rejs łódką (bo to taka trochę meksykańska Wenecja). "Trudno, nie popływamy" - stwierdziliśmy. Tymczasem... Złapaliśmy canoe na stopa!!! Kolejną atrakcją jest zamawianie piosenek przez pływających mariachi. "Nie mamy kasy to sobie posłuchamy jak grają dla innych". Tymczasem... Nasz wodziciel (po nakarmieniu nas, ale to już osobna historia) zamówił dla nas cudowny, pływający występ na marimbie. A potem podpłynął jeszcze pan z kwiaciarenką na łódce i każdej z nas podarował bukiet.
Taki to nasz ciężki los. 
A gdy akurat mieliśmy trochę pieniędzy miast dziadować szlajaliśmy się po muzeach. Bo w DF jest ich mnóstwo i są na prawdę świetne. Muzeum Antropologii, w którym można spędzić chyba z tydzień, tętniący tajemniczą energią dom w którym mieszkała Frida, inspirujące Pamięci i Tolerancji czy raj dzidziusiów Muzeum Światła:


A potem gdy już na prawdę zbieraliśmy się do wyjazdu okazało się, że jeden z naszych gospodarzy ma za dwa dni urodziny. Więc jeszcze trochę zostaliśmy i oprócz tego, że świętowaliśmy z Diegiem wysłuchałyśmy wróżby na bazarze



Oraz nie kupiłyśmy laleczki voodu


nie kupiłyśmy świętego Antoniego w sprayu



ani nie sprawdziłyśmy sobie uzębienia